W obronie arktycznych konwojów

Kontradmirał Gołowko specjalnie nie wierzył domysłom alianckiego dowódcy, ale zareagował na nie z należytą uwagą, bo gdyby Polak miał rację, konwój do Jokangi mógłby wcale tam nie dotrzeć. Dowódca Floty Północnej dobrze wiedział, że nie można ukryć przed nieprzyjacielem faktu montowania kolejnej bazy floty. Wśród małych portów Morza Barentsa właśnie Jokanga spełniał odpowiednie wymogi wysuniętej bazy. Oczywiście Gołowko wolałby pozostać w Polarnym, ale rosnący napór armii niemieckiej zmuszał do szybkich decyzji i co najmniej do równie szybkiej ich realizacji. W dokumentach sztabowych kontradmirał znalazł zapisy świadczące o tym, że niektórzy oficerowie długo przed wybuchem wojny domagali się utworzenia tam zapasowej bazy sił lekkich i aż dziwne wydaje się, że do zrealizowania tych projektów nie doszło. Argumenty użyte za zrealizowaniem pomysłu całą swoją wyrazistość uzyskały po wybuchu wojny i nawet w Moskwie zaniepokojono się możliwością utraty głównej bazy floty. Stosowne do tego posiłki zaczęły nadchodzić z południa w sprzęcie i ludziach, dzięki czemu dowódca armii broniącej Północy zaproponował wykonanie serii uderzeń z zadaniem wybicia Niemców z rytmu natarcia na Półwysep Kola. Podobnie jak poprzednia, kierowana przez kontradmirała Bobowa bitwa była znakomitym przykładem ograniczonej taktyki ofensywnej floty zepchniętej do defensywy, tak skryte wyjście Wodnika w towarzystwie niszczyciela z Polarnego mogło być podobnym elementem pracy floty i kontradmirał Gołowko nie miał tu złudzeń, że to prawda. Niefortunnie prowadzona dotąd polityka zbrojeń powodowała, ze miał do dyspozycji dwa duże okręty, ale były nimi okręty minowe Ochotsk i Okean. Pancerz na nich wynosił tyle, co grubość blach poszycia, a uzbrojenie podobne było do lidera Baku, zabrakło niestety okrętu typu Maksim Gorki i tylko alianci przysłali mu do pomocy Wodnika i Sumatrę. Admiralicja brytyjska w oparciu o swoje dane wywiadowcze przygotowała ten zespół krążowników przed 22 czerwca i natychmiast po tym dniu wprowadziła do akcji na obszarze polarnym. Wyznaczenie polskiego dowódcy aż nadto świadczyło o głębokich zmianach strukturalnych Królewskiej Brytyjskiej Marynarki Wojennej, a dla Gołowki była to świetna lekcja obiektywizmu i bezstronności w ocenianiu sojuszników. Kontradmirał błyskawicznie zorientował się, że komandor porucznik Kieniewicz nie jest wcale przypadkowym dowódcą w ekspedycji polarnej aliantów. Bitwa przy konwoju technicznym i zachowanie po niej świadczyły o głębokim przemyśleniu przez niego zakresu zadań dla podległej eskadry, a to wymaga czasu i analiz, czyli Polaka przygotowywano odpowiednio wcześniej do tej misji. Przy propozycji osłony marszu konwoju do Jokangi przez Wodnika, Gołowko przekonał się, do czego Polakowi carte blanche. Kieniewicz potrafił zaskakiwać przeciwnika i dlatego od razu przygotował sobie czyste pole w rozkazach operacyjnych, aby móc efektywnie działać. Wolna ręka powodowała, że może realnie pomóc Flocie Północnej, nie zaniedbując przy tym swojego zadania. Bombardowana meldunkami kontradmirała Gołowki Moskwa oczywiście milczała i dlatego mimo wątpliwości Gołowko nie znalazł pretekstu, aby wyjście Wodnika i Spetsai odwołać. Opuściły one bazę przed wyjściem konwoju i sztab Floty Północnej stracił od tego momentu wszelki kontakt z nimi, bo wezwania radiowe ignorowały.

 

 

Dowódca Wodnika instynktownie czuł, że jego zespół musi zachować rygorystyczną tajność ruchów. Trudno oczekiwać po przeciwniku popełniania szkolnych błędów i dlatego komandor był pewien, że akcję po jego stronie wspiera, co najmniej jeden krążownik z dwu znajdujących się we fiordzie Alta. Kieniewicz spodziewał się wejścia do akcji tej jednostki po sygnale o twardym oporze eskorty konwoju, gdyż cztery rosyjskie niszczyciele z działami sto trzydzieści milimetrów i dwa torpedowce ze stumilimetrowymi działami są zdolne z łatwością odeprzeć atak czterech-pięciu niszczycieli przeciwnika. Wcześniej alianci mieli okazję zobaczyć siedem okrętów tej klasy u przeciwnika, ale komandor dwóch nie brał pod uwagę z racji konstrukcji. Finowie kupili je od Szwedów, którzy budowali niszczyciele do działań na Bałtyku, przygotowując je do walki z okrętami podwodnymi i samolotami wyposażyli je w słabsze uzbrojenie torpedowe oraz artyleryjskie. Trzy lufy kalibru głównego prezentowały ten sam doskonały typ armat Boforsa, w jakie wyposażone zostały polskie niszczyciele typu Grom i stawiacz min Gryf, ale trzy działa wobec sześciu, czy siedmiu okrętów polskich były zwyczajnie słabe. Niszczyciele fińskie odliczał więc komandor porucznik Kieniewicz z pierwszej fali ataku, co pozostawia przeciwnikowi pięć bardzo silnych niszczycieli niemieckich. Istotna różnicę stanowił udział krążownika w operacji przeciwko konwojowi rosyjskiemu, gdyż zaangażowanie Mainza eliminuje automatycznie wyjście w morze fińskiego Ilmarinena Drugiego i z całą pewnością osłabia siłę ataku flotylli niszczycieli o jeden niszczyciel, niezbędny do eskorty i osłony przed niebezpieczeństwem podwodnym oraz ze strony moskitów morza Mainza. Wyjście Ilmarinena Drugiego pozwala dowódcy flotylli niemieckiej na dyspozycje wszystkimi niszczycielami, bo Fin ma dwa własne do eskorty. Niezależnie jednak od przyjętego przez dowódców przeciwnika wariantu personalnego, komandor porucznik Kieniewicz oczekiwał dwustopniowego uderzenia na konwój do Jokangi, gdzie w pierwszym rzucie zjawią się niszczyciele, co bez specjalnego trudu powstrzyma eskorta konwoju i naprawdę groźne uderzenie, które odbędzie się z udziałem krążownika po niepowodzeniu akcji niszczycieli niemieckich i dopiero w tym momencie zareagują Wodnik i Spetsai. Żeby uniknąć przedwczesnego odkrycia obecności Wodnika na morzu, kmdr por Kieniewicz poprowadził swoją parę okrętów daleko od trasy konwojowej, a maskowanie ułatwiła wydatnie pogoda. Chmury śniegowe i słaba przejrzystość powietrza w rejonie wyczekiwania pozwoliły niemal rozpłynąć się sprytnie pomalowanym kamuflażem okrętom alianckim. Rosjanie śmieli się początkowo z kamuflaży alianckich, ale komandor wiedział dobrze, jakie ma znaczenie trafny wybór kolorów ochronnych. Podczas postoju w bazie pod Murmańskiem można było zauważyć, że w trakcie szkwałów ich okręty po prostu nikną, za to rosyjskie wciąż były wyraźnie widoczne. W pierwszej operacji konwojowej z bazy rosyjskiej nastąpiła próba jego działania, gdy lecący całkiem blisko samolot zwiadu powietrznego nie dostrzegł Wodnika i Spetsai. Oczywiście komandor porucznik Kieniewicz podjął inne środki, takie jak zmniejszenie prędkości marszu, zakaz dymienia i ruchu po zewnętrznych pokładach, ale bez kolorów maskujących nie przyniosłoby to efektu, bo okręty odbijałyby się od arktycznego krajobrazu. Obserwatorzy okrętowi nie zidentyfikowali przynależności samolotu, ale komandor uznał ją za nieistotną, bo nawet w przypadku napotkania bombowca radzieckiego doszłoby do odkrycia ich pozycji. Przeciwnik prowadzi nasłuch radiowy cały czas i meldunek lotniczy zostałby przechwycony. Nawet nie rozszyfrowany świadczyłby o napotkaniu czegoś przez Rosjan i mógł ściągnąć w ten rejon maszyny lotnicze przeciwnika, a w momencie odkrycia obecności Wodnika na morzu, okręty niemieckie miałyby się na baczności, co eliminowało zasadniczy punkt planów komandora Kieniewicza, zaskoczenie operacyjne.

 

Do operacji przeciwko radzieckiej Północy bardzo istotne okazało się utworzenie odrębnego sztabu i funkcji Admirała Oceanu Lodowatego. Dowództwo Północ przy najlepszej nawet woli nie mogło zajmować się jednocześnie kilkoma rejonami operacyjnymi, a Morze Barentsa i doń przyległe mimo wszystko należały do odrębnych regionów. Nowy dowódca przejął obowiązki w momencie rozkręcania akcji przeciwko transportom wojskowym do portu Jokanga. Działający w Rosji agenci donosili, że powstaje tam wysunięta baza Floty Północnej, a Kierownictwo Wojny Morskiej uznało zwalczanie tych transportów za zadanie priorytetowe i zaleciało użycie do tego celu wszelkich dostępnych na Dalekiej Północy środków. Wbrew pozorom, nie było tego aż tak mało, gdyż tworzyły je flotylla niszczycieli, dwa regularne krążowniki, krążownik szkolny i torpedowce, a nawet jeden u-boot niemiecki i drugi fiński. Przeciwnik niestety dysponował niemal identycznym potencjałem, tyle, że miał do pilnowania ogromny obszar od Murmańska aż po cieśninę Jugorski Szar. Oznaczało to, że atak sił niemiecko-fińskich w pełnym składzie zawsze uzyska przewagę jakościową. Planowane uderzenie na konwój również powinno przynieść sukces za względu na pewne nie przygotowanie floty przeciwnika, naturalne na początku działań wojennych, a opinia ta opierała się na bezlitosnym czynniku, zwanym doświadczeniem wojennym, którego Rosjanie nie mogli mieć jeszcze. Wojna bałtycka z roku trzydziestego dziewiątego mogła dać im pewne podstawy, ale operujący nieprzerwanie od trzech lat marynarze niemieccy należeli do prawdziwych wyg wojennych, gdyż w wielu kampaniach i operacjach wojenno-morskich nabyli ogromnego doświadczenia. Niebagatelnym czynnikiem dla operacji polarnych była też wielkość niszczycieli niemieckich budowanych z myślą o jak największym poziomie dzielności morskiej, a dzięki temu były to duże jednostki o niewielkiej podatności na złe warunki żeglugi. Za to rosyjskie były konstruowane dla mróz zamkniętych i mimo swojej wielkości miały złą stateczność oraz odporność kadłuba niewystarczającą do żeglugi oceanicznej. Niemieccy sztabowcy zdawali sobie sprawę z tych różnic i dlatego optymistycznie odnosili się do zapowiadającej się początkowo nieciekawie operacji. Chociaż SKL wycofało Mainza, mieli przecież krążownik, bo Finowie nie wystraszyli się wykonującego pozorne ruchy Polaka. Niewiarygodny wydał się sztabowcom meldunek, że Wodnik w parę dni po przybyciu do polarnej bazy wojennej Rosjan w Murmańsku rusza atakować niszczyciele VI Flotylli. Pomógł tu zwiad lotniczy, który odkrył zamaskowany krążownik w niewielkiej zatoczce opodal miejsca postoju sojusznika Rosjan, więc okazało się, że była to walka psychologiczna i świadczyła o rozszyfrowaniu agenta przez kontrwywiad, a opinię potwierdziło jego zamilknięcie zaraz po tym meldunku. Wojna ma swoje okrutne prawa i niestety agent padł prawdopodobnie ich ofiarą. Pierwszy zgrzyt w operacji pojawił się po dojściu czwórki niszczycieli komandora Schulze-Hinrichsa na pozycję ataku, gdzie okazało się, że eskorta liczy cztery niszczyciele, a nie trzy, co niemal z góry eliminuje możliwość pokonania eskorty przez flotyllę. Sztab przewidywał taki rozwój wypadków i fiński dowódca otrzymał rozkaz wsparcia akcji flotylli niemieckiej. Dalsze trzy okręty powinny przynieść zwycięstwo nad konwojem tym bardziej, że był wśród nich lekki krążownik, okręt zdecydowanie silniejszy od niszczycieli. I wtedy nieoczekiwanie pojawił się na akwenie boju sam Wodnik, polski krążownik operujący z Murmańska, dostarczając najlepszego dowodu na potwierdzenie zlekceważonego meldunku agenturalnego. Niedoceniany przez Niemców komandor porucznik Maozinen dowodzący Ilmarinenem II był na szczęście gotowy na taki przebieg wydarzeń. Bez specjalnego trudu powstrzymał atak krążownika i umożliwił osłanianej flotylli niszczycieli opuszczenie pułapki tak zgrabnie zastawionej przez aliantów. Admirał Oceanu Lodowatego zastanawiał się jedynie nad przyczynami tak późnego wejścia polskiego krążownika do akcji, bo gdyby zjawił się wcześniej, Szósta Flotylla Niszczycieli mogłaby przestać istnieć po ataku dwustronnym. Ten fakt analizował cały jego sztab, ale zgodnej opinii nie był w stanie wyciągnąć. Sposób działania Wodnika był charakterystyczny dla stylu postępowania Royal Navy, Polacy zaś podchodzili do tego typu sytuacji impulsywnie, popełniając przy tym sporo błędów. Wstrzemięźliwa postawa w ich wykonaniu świadczyła o przekroczeniu pewnego progu, charakterystycznego dla flot reprezentujących potęgi morskie, więc niełatwo będzie zdziałać coś na Północy, gdy fakt ten znajdzie potwierdzenie w dalszych operacjach.

 

 

Dla sztabu Floty Północnej nastał sądny dzień! Wodnik i Spetsai rozpłynęły się jakby na ogromnym obszarze Morza Barentsa, a mimo wezwań radiowych i poszukiwań lotniczych, nikt nie mógł wskazać miejsca pobytu krążownika i jak na ironię Moskwa zaczęła pytać o alianta. Admirał Kuzniecow z ogromną irytacją przypomniał Gołowce, że ma do czynienia z sojusznikiem i nie powinien mu tak po prostu dać przepaść. Już raz nie znalazł polskiego okrętu podczas Operacji Tsunami, która miała tą samą nazwę po wszystkich zainteresowanych stronach. Wówczas od Admiralicji Brytyjskiej wydębili informację, że Wodnik obserwował okręty radzieckie, sam będąc niewidocznym. Zarozumiali Anglicy uzasadniali ten fakt mistrzostwem wyszkolonego przez nich sojusznika, ale czy to, aby wszystko? Wraz z wybuchem wojny okazało się, że alianci mają do dyspozycji radiolokator wyprzedzający radzieckie urządzenia tego typu o kilka generacji. Ten doskonały aparat pozwalał Polakom na skuteczne wykorzystanie warunków pogodowych i swojego niecodziennego kamuflażu do zniknięcia z oczu usilnie ich poszukujących Rosjan. Zachodziło pytanie, czy niemieccy marynarze i lotnicy również mieli identyczne problemy z odkryciem obecności Wodnika na morzu? Nawet w momencie ataku czterech niszczycieli niemieckich na konwój, Wodnik nie ujawnił swojej obecności. Zaniepokojony kontradmirał Gołowko miał już czarne myśli odnośnie losu aliantów, ale Oni dopiero w chwili pojawienia się fińskiego krążownika uderzyli znienacka! W późniejszych analizach pooperacyjnych jasne stało się, że dowódca dywizjonu niszczycieli Floty Północnej zrobił błąd. Nie odważył się odejść od konwoju i przeciwnik wyrwał się z pułapki zastawionej przez duet polsko-grecki, a sztabowcy skrytykowali dodatkowo postawę komandora porucznika Kieniewicza, który według ich opinii za bardzo przejął się rolą newralgicznego czynnika floty. Przyjęta przez niego rola odpowiadająca siłom głównym spowodowała, że nie zareagował na najście konwoju przez niszczyciele przeciwnika i czekał spokojnie w bezpośredniej bliskości konwoju do momentu pojawienia się Ilmarinena Drugiego, jakby niszczyciele nie stanowiły dlań godnego obiektu ataku. Jeden z oficerów sztabowych usiłował dowieść, że wcześniejsze wejście Wodnika mogło przynieść pogrom VI Flotylli Niszczycieli Kriegsmarine, ale z tym poglądem nie zgodził się kontradmirał Gołowko. Niemieckie niszczyciele są zbyt dobrze dowodzone, żeby dać się łatwo zaskoczyć i tylko raz Anglikom udało się je przyłapać pod Narwikiem, ale winę za to ponosił nazbyt ryzykowny plan operacyjny. Komodor Bonte wpadł w kamienną pułapkę skalistego Fiordu West wykonując ściśle rozkazy Seekriegsleitung (Kierownictwa Wojny Morskiej), czyli Berlina! Trochę prawdy było w stwierdzeniu o przyjęciu przez Polaka roli sił głównych, ale odpowiadało to faktom, gdyż Wodnik bezspornie był najsilniejszą jednostką floty alianckiej na Oceanie Lodowatym. Gdyby ten okręt pływał w składzie Floty Czerwonej, byłby jednostką flagową do niej należącej Floty Północnej. Moskwa obiecała przed wybuchem wojny skierowanie do Murmańska krążownika klasy Kirow, ale okręt ten nie dotarł do nich dotąd. Gdy Gołowko parę razu spytał o obiecany okręt, jednak reakcja na nie była co najmniej nerwowa i admirał wolał zaprzestać pytań. Po dwudziestym drugim czerwca atak morski na zespół okrętów pomocniczych Royal Navy dowiódł, że Flota Północna jest prawdziwym Kopciuszkiem wśród wielkich jednostek organizacyjnych Marynarki, a Ocean Lodowaty został potraktowany po macoszemu. Ludowy Komisariat dostrzegł w tym momencie brak okrętów, sprzętu, ludzi, a co było wówczas najważniejsze – brak silnego lotnictwa morskiego i lądowego. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, przed wybuchem wojny z Niemcami ktoś zdołał przekonać towarzyszy z Kremla do zabiegów o pomoc Królewskiej Brytyjskiej Marynarki Wojennej w Arktyce. Działająca szybko Admiralicja Brytyjska posłała to, co akurat znajdowało się pod ręką. Kontradmirał Bobow prowadzący negocjacje w Londynie proponował Anglikom przysłanie okrętu Edinburgh i dwóch niszczycieli, ale Oni patrząc szerzej na sytuację przysłali dwa lekkie krążowniki i trzy niszczyciele w towarzystwie dwóch okrętów pomocniczych obsługi technicznej, które były w tym wypadku najważniejsze. Bobow uzyskał w Londynie zapewnienie, co najmniej półrocznego pobytu eskadry na Dalekiej Północy, co zgadzało się z wiedzą o długości tury bojowej w Royal Navy, która tyle właśnie trwała. Dwie udane operacje, a właściwie kontr operacje w trafny sposób potwierdziły słuszność założeń Admiralicji. Edinburgh w pojedynkę był znacznie silniejszy od Wodnika, czy Sumatry, ale jako samotny myśliwy mógł nie wykonać zadań przewidzianych dla eskadry. Ponadto Polak słusznie zauważył podczas dyskusji na ten temat, że łatwiej można trafić jeden cel niż dwa! Znacznie później słowa komandora Kieniewicza o Edinburghu nabrały niemal proroczego znaczenia, gdyż ani on, ani Trinidad w pojedynkę nic nie zdziałały niemal, ginąc od ataków przeciwnika. Jakby wbrew tym pechowcom, komandor porucznik Kieniewicz nie stracił żadnego nawet człowieka, a operował z bazy położonej w sąsiedztwie frontu. Jednak nawet niestandardowa otwartość dowódcy Wodnika nie uchroniła sztabów i admirałów Rosji Radzieckiej od niepokojów związanych z początkowym okresem współpracy operacyjnej. Przeprowadzona na zimno analiza wykazała słuszność planu operacyjnego polskiego i brytyjskiego autorstwa, a kontradmirał Bobow otrzymał nawet z okazji przekonania aliantów nominację na dowódcę flotylli i niestety opuścił Polarną Flotę. Z kolei admirał Kuzniecow przekazał kontradmirałowi Gołowce wiadomość, że decyzję o przyjęciu polsko-holenderskiej eskadry krążowników podjął sam Stalin po wysłuchaniu opowieści z przebiegu misji w Londynie kontradmirała Bobowa. Kuzniecow ostrzegł też Gołowkę, że polski dowódca eskadry może pociągać za sznurki pracy wywiadowczej, a w Moskwie szpiegomania odgrywa olbrzymią rolę, nie bez przyczyny zresztą…

 

 

Komandor porucznik Stille o wielu lat pracował w Rosji dla wywiadu. Już w czasie interwencji wywiad niemiecki zdołał go nakłonić do współpracy. Szczególne warunki ówczesnej Rosji spowodowały, że nie przeszedł on żadnych szkoleń dla szpiegów, nie był też żadnym asem wywiadu, gdyż jego zadaniem było wnikniecie do sztabów rosyjskich i spokojna obserwacja myśli wojenno-morskiej Czerwonej Floty. Jego cechy charakteru ułatwiały mu zadanie, gdyż był autentycznym odludkiem z wszystkimi przywarami ludzi o takiej psychice. Dlatego zarówno przełożeni, jak i podwładni woleli unikać kontaktów z tak niesympatycznym oficerem, który jakby wbrew temu awansował względnie szybko na kolejne szczeble w hierarchii Floty Czerwonej. W chwili wybuchu wojny miał stopień kapitana 3 rangi i pełnił funkcję sztabową we Flocie Północnej. Ostrożnie badał przed wojną plan mobilizacyjny i rozkazy dla floty na wypadek wojny, dzięki czemu mógł stosunkowo szybko powiadomić wywiad morski Niemiec o tempie przygotowań do wojny i ich zaawansowaniu. Nic jednak nie dowiedział się o planach związanych z przybyciem alianckiej eskadry do Murmańska, a gdyby wiedział jak głęboko utajnione były przygotowania do Operacji Kola, zapewne nie martwiłby się tym niepowodzeniem. Nie tylko on, bo Berlin dał się oszukać komunikatem brytyjskiej Admiralicji, że dawno planowana i uzgadniana ekspedycja Royal Navy doszła do skutku. Groźnym sygnałem szef Abwehry admirał Canaris pytał Stilla dlaczego nie meldował nic na ten temat i zażądał od niego raportu. Po wybuchu działań wojennych nie było łatwo dać satysfakcjonującą odpowiedź szefowi wywiadu, a tu jeszcze dowództwo popełniło ogromny błąd, ujawniając jego tożsamość innemu agentowi, który dotarł bez trudu do niego i zadał nazbyt wiele pytań, żeby nie uderzyć na alarm. W wyniku niefortunnej sytuacji Stille zmuszony był ratować własną skórę! Przez lata służby na Dalekiej Północy zauważył, co najmniej dwóch innych wywiadowców przy pracy, którzy nie potrafili tak skutecznie ukryć swojej tożsamości, jak on. Rozsądnie swoje spostrzeżenia zatrzymywał dla siebie i mógł teraz z nich skorzystać w trudnym momencie. Ponieważ jeden z nich opuścił właśnie flotę, pozostał drugi, a postawiony między młotem, a kowadłem Stille postanowił od razu zagrać w otwarte karty i lepiej trafić nie mógł…

 

 

 

 

Dowódca okrętu i eskadry komandor porucznik Kieniewicz nie wierzył własnym oczom, gdy oficer kontrwywiadu przyniósł mu meldunek z Londynu o szpiegu niemieckim działającym w sztabie Floty Północnej na wysokim stanowisku wraz z poleceniem ukrycia go na Wodniku. Zaoferował on swoją współpracę znanemu Kieniewiczowi polskiemu rezydentowi wywiadu na Dalekiej Północy w związku z groźbą zdemaskowania go przez dotychczasowych mocodawców! Powód był śmiesznie banalny, przybycie eskadry komandora zaskoczyło Abwehrę i uznano to za dowód zdrady agenta. Znając jego stopień i funkcję wiceszefa planowania operacyjnego w sztabie Floty Północnej istotnie można było tak pomyśleć. Uwagi wywiadu niemieckiego wymknął się fakt przybycia kontradmirał Bobowa do Anglii okrężną drogą przez Stany Zjednoczone. Komandora niepokoiła jeszcze jedna sprawa, kontakt został nawiązany przez polskiego rezydenta wywiadu i niezrozumiały pozostawał fakt nawiązania z nim kontaktu przez zagrożonego Niemca. W chwili otrzymania sensacyjnych raportów przez Kieniewicza Wodnik akurat czatował na okazję do zadania ciosu eskadrze niemieckiej szykującej się do ataku na konwój rosyjski, trudno więc było w tym momencie pomóc zagrożonemu agentowi i musi on poczekać do ich powrotu z morza. W najlepszym wypadku komandor mógł wysłać polecenie na któryś z okrętów eskadry, aby udzielił schronienia, ale to oznaczało ujawnienie zbyt wielu faktów przed Rosjanami. Zwłoka czasowa daje komandorowi czas na przemyślenie sytuacji na kryjącym swoją obecność w morzu krążowniku. Plan tego typu akcji był opracowany już wcześniej, teraz pozostało wcielić go w życie. Specjalnie do tego typu zadania przygotowane były dwa pomieszczenia okrętowe na rufie i oficer kontrwywiadu z kilkoma pomocnikami, wynikało to z tego, że wywiad polski oczekiwał tego typu pociągnięć ze strony zagrożonych rezydentów wywiadu i odpowiednio dostosował Wodnika do pełnienia niewdzięcznej roli ich przystani ratunkowej. W Anglii dla komandora bardzo drażliwą kwestią była osobista odpowiedzialność, gdyż stał zbyt wysoko w hierarchii wywiadu, aby ujawniać swoją rolę i dlatego wszystko zrobione zostało tak, aby teoretycznie odpowiedzialny był oficer kontrwywiadu ze sztabu dowódcy okrętu. W oczach młodego porucznika Kieniewicz widział ogromne podniecenie, co eliminowało go z góry od inscenizacji „porwania” ujawnionego nieoczekiwanie szpiega, dlatego z ubolewaniem komandor zmuszony był odsunąć go od całej sprawy. W tego typu operacji trzeba koniecznie zachować całkowity spokój i niezwykle zimny osąd, co uniemożliwiłoby na pewno podniecenie akcją porucznika. Jego zastępcą ds. kontrwywiadu był bosman, o którym komandor Kieniewicz wiedział wystarczająco dużo, żeby być pewnym fachowego przeprowadzenia nietypowego zadania na lądzie. Powiadomienie Londynu o podjętych decyzjach nie wchodziło w grę z powodu ciszy radiowej. ale także z innych powodów. Tutaj, na morzu, raczej nie grozi im uważne oko wywiadu rosyjskiego, bo o tym, że ma on swoich agentów w Anglii polski wywiad wiedział doskonale. Kilku nawet miało swoje kartoteki w sekcji rosyjskiej, która na szczęście dla nich nie interesowała zupełnie Anglików. Nisko oceniali Oni pracę polskiej sekcji wschodniej i dotąd to właśnie ratowało skórę agentów pracujących dla Kremla. Kontrwywiad brytyjski usprawiedliwiał trochę fakt umiejscowienia sekcji rosyjskiej w służbach Marynarki Wojennej, jako biura koordynacyjnego, co skutecznie utrudniało dostęp do tych informacji. Niejako w tle tych rozmyślań komandor porucznik Kieniewicz precyzyjnie zrealizował plan taktyczny obrony konwoju przed atakiem krążownika przeciwnika. Okazało się, że fiński okręt prowadził natarcie z dużym wyczuciem i atak dwustronny aliantów nie przyniósł efektów w postaci uszkodzeń czy zatopień okrętów przeciwnika, ale zmusił je do porzucenia próby zniszczenia osłanianego konwoju. Tym samym Wodnik wracał do bazy w glorii zwycięscy, a najlepiej to chyba ocenił sam dowódca floty, który miał jedynie zastrzeżenia do braku odzewu na sygnały radiowe z lądu. Kieniewicz odparł ten zarzut opierając się na założeniach planu operacyjnego, który przewidywał stuprocentową ciszę radiową jako warunek powodzenia misji osłonowej! Dwa dni po powrocie Wodnika do bazy zjawił się u nich szef kontrwywiadu Floty Północnej z ostrzeżeniem przed komandorem Stille, o którym dowiedziano się niestety dopiero po jego zniknięciu, że był groźnym szpiegiem niemieckim! Doświadczony kontrwywiadowca wiązał zniknięcie kapitana 3 rangi (odpowiednik stopnia komandora podporucznika) z zaginięciem kilku młodych pistoletów ze sztabu, którzy najprawdopodobniej padli jego ofiarą podczas próby zatrzymania lub demaskacji. Również atak na wartownika i zranienie polskiego porucznika z krążownika tuż pod trapem Wodnika zostało przypisane Stillowi, co Kieniewicz uznał za przesadę, ale wykluczyć nie mógł. Już raz pokazano mu wcześniej ładunek wybuchowy dywersanta, który przymierzał się według Rosjan do eskadry alianckiej, a jego obiekcje na temat słabości bomby nie zostały wówczas wzięte pod uwagę. Sztab dowódcy okrętu też ocenił tamte zdarzenie jako próbę zaatakowania lżejszych jednostek floty alianckiej we fiordzie Kola.

 

 

 

 

Dokładny meldunek pobitewny komandora porucznika Kieniewicza wzbudził sensację w Admiralicji Brytyjskiej. Okazało się, że mało znaczący konwój przybrzeżny z zaopatrzeniem i budulcem dla nowotworzonej bazy tyłowej Floty Północnej stał się celem poważnej operacji sił morskich przeciwnika z baz Północnej Norwegii. Sam fakt tak poważnego zaangażowania był zaskakujący dla Anglików. Odrzucali dotąd konsekwentnie polskie rewelacje o intensywnej rozbudowie infrastruktury istniejących na Dalekiej Północy baz Floty Czerwonej i nie dali zupełnie wiary Polakom, gdy Ci stwierdzili błyskawiczne utworzenie zapasowej bazy floty w Jokandze. No i atak poważnych sił flot nawodnych Niemiec i Finów na konwój do Jokangi dowodził najlepiej znaczenia nowopowstałej bazy. Specjalna komórka polskiego wywiadu dołożyła do tego sukcesu inne, bardzo ważne osiągnięcie oprócz genialnego odparowania uderzenia na konwój. Umieszczony w załodze krążownika oficer kontrwywiadu przejął długoletniego szpiega niemieckiego w sztabie rosyjskim i być może te drugie osiągnięcie jest ważniejsze niż bitwa morska. Odtąd wywiad niemiecki będzie miał utrudniony dostęp do informacji o Flocie Północnej, a Rosjanie odetchną od zmory szpiega na wysokim stanowisku. Kieniewicz zachował się niezbyt pięknie wobec nowego sojusznika ukrywając szpiega na swoim okręcie, ale Pierwszy Lord Admiralicji świetnie rozumiał intencje komandora, gdyż oddanie szpiega w ręce Rosjan nie przyniosłoby żadnych korzyści dla wywiadu polskiego i brytyjskiego, bo Rosjanie nie udostępniliby istotnych informacji odsłaniających Flotę Czerwoną, a te zapewne mogą być niezwykle ciekawe. Nawet liniowy dowódca, jakim był dowódca Wodnika komandor porucznik Kieniewicz, zdał sobie z tego sprawę i ukrył szpiega na swoim okręcie. Jak na oficera liniowego, to zachował się on bardzo dobrze o czym admirał Pound nie omieszkał się poinformować swoich przełożonych i szefa KMW kontradmirała Świrskiego. Jednocześnie szef Floty Brytyjskiej doszedł do wniosku, że nazbyt mało interesuje ich, jako Brytyjczyków dość nieoczekiwany polot i fantazja egzotycznych nieco sojuszników. Polska zajmowała podrzędne miejsce w polityce Wielkiej Brytanii, a to mógł być jeden z większych błędów, szczególnie odnosiło się to do wschodu, gdzie polscy sojusznicy radzili sobie jak nikt inny. Ich flota stała w 1941 roku na średnim poziomie wśród sojuszników Royal Navy, gdyż aktualnie tylko Royal Dutch Navy była od niej zdecydowanie silniejsza, bo Marine Nationale na razie do niczego nie można było liczyć. Osąd sztabów brytyjskich jednak odnośnie flot sojuszniczych determinowały znaczenia flot w danych krajach sojuszniczych i ich tradycje morskie, co zdecydowanie wypadało na niekorzyść Polaków, którzy do tego nie mogli legitymować się żadnym obszarem kolonialnym! Głównodowodzący Royal Navy jednak nie odpuścił łatwo tematu i poprosił eksperta z uniwersytetu o wyjaśnienie postawy Polaków. Ów naukowiec zajmował się badaniem problematyki polskiej od długiego czasu i był bardzo użyteczny dla rządu Jego Królewskiej Mości w nawiązywaniu i rozwiązywaniu kontaktów brytyjsko-polskich. Dzięki uprzejmości premiera Rządu JKM admirał floty Pound mógł wysłuchać kilkugodzinnego wystąpienia profesora na temat mentalności i metod działania polskich sił zbrojnych. Szczegółowe przykłady walk lądowych i powietrznych we Francji obrazowały wartość sił zbrojnych polskiego sojusznika. Profesor nawet wysunął tezę, że gdyby zamiast Francuzów walczyli Polacy, kto wie, czy Paryż byłby dotąd zdobyty! Niemiecki przeciwnik też przyznał, że polskie dywizje piechoty okazały się poważną przeszkodą w kampanii francuskiej, ale na szczęście podobnie jak wojsk pancernych generała De Gaulle było ich stosunkowo niewiele. W obronie Zjednoczonego Królestwa odznaczyli się chlubnie polscy lotnicy, a na morzu wśród polskich okrętów najskuteczniejszy jest nowiutki Piast. Dumą Anglików w Pierwszej Wojnie Światowej było sforsowanie zablokowanych Cieśnin Duńskich przez okręty podwodne, a Polacy ten wyczyn powtórzyli we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku! To polska jednostka wojskowa walczyła na kresach wschodnich jeszcze ponad pół roku od kapitulacji Warszawy, a już szczególnie ciekawa okazała się lista sukcesów polskiego… wywiadu. Szef Royal Navy zrozumiał od razu, że służby imperialne zlekceważyły stuprocentowo sojusznika na tym polu. Dlatego zwinięcie szpiega i bardzo udane operacje Wodnika w Rosji stanęły teraz w innym świetle przed oczyma admirał Pounda. Zrozumiał on teraz przyczynę zabiegów komandora porucznika Kieniewicza o carte blanche dla siebie. Admirał sam z siebie się śmiał na wspomnienie pokornego przyjęcia jego instrukcji przez polskiego dowódcę. Pound był teraz pewien, że Kieniewicz wcale go nie słuchał i planował własny sposób pracy eskadry na wodach polarnych. A po wykładzie slawisty i paru świetnych akcjach admirał zrozumiał też, że Polacy lepiej znają realia rosyjskie i potrafią je właściwie wykorzystać dla sprawy. Wynika z tego, że admiralicja mogła ufać wysłanemu niemal przypadkowo z funkcja komodora Kieniewiczowi i Pierwszy Lord Morski mógł dumnie stwierdzić, że miał nosa aprobując ten trudny z wielu względów wybór personalny. Swoją drogą postanowił przycisnąć sojuszników o pełniejsze dane na temat Rosjan i ich floty!

 

 

Długotrwałe przesłuchania oficera Stille zajmowały mnóstwo czasu podporucznikowi. Specjalnie zorganizowana sieć łączności pomieszczeń specjalnych z dowódcą okrętu pozwalała na stałe informowanie go o postępach pracy bez konieczności jego wchodzenia do strefy specjalnej, co skutecznie zabezpieczało przed przypadkowym zdemaskowaniem roli tych pomieszczeń. Słuchając tych meldunków Kieniewicz zaczął dostrzegać w zupełnie innym świetle wiele faktów o ogromnym znaczeniu. Ze zgrozą odkrył potworną zbrodnię reżimu na polskich oficerach gdzieś na południu ogromnych obszarów Rosji Radzieckiej. Sprawę w przypadku oficera Stille ułatwiał dopływ informacji z dwóch stron niejako i dlatego jego wiedza była bardzo rozległa i gruntowna. Komandor musiał przyznać sam, że gdyby był na miejscu przeciwnika i wiedziałby o obecności superszpiega u nich, zrobiłby wszystko żeby zatopić go wraz z Wodnikiem. Instynktowna decyzja ukrycia momentu porwania Stille i odseparowania go wraz z funkcjonariuszem kontrwywiadu w specjalnych pomieszczeniach okrętu okazała się bardzo fortunna. Londyn zupełnie przypadkowo odkrył ile zamieszania wśród Niemców wzbudziło nagłe zniknięcie znakomitego asa wywiadowczego! Próba znalezienia go za wszelką cenę kosztowała Berlin jeszcze dwóch rezydentów wywiadu złapanych przez kontrwywiad rosyjski i grupę spadochroniarzy wysłanych na tereny rosyjskie z identycznym zadaniem. Prowadzący drobiazgowe śledztwo oficer przybyły z Floty Bałtyckiej doszedł do wniosku, że poszukiwany albo zaszył się w słabo zaludnionych terenach tundry, albo ewakuowano go na tereny wroga. Sprawnie działający oficerowie śledczy z jego zespołu dochodzeniowego wydusili wszystko ze złapanych i doszli do wniosku, że zbyt wysoko oceniono działalność Stille, jako szpiega. Śledczy wyraził też ubolewanie z powodu zniknięcia młodych pistoletów ze sztabu i sugerował, że padli oni ofiarą kapitana, kto wie, czy go nie zdemaskowali? Ci młodzi oficerowie często miewają przebłyski geniuszu i intuicji, ale są niemal z reguły szalenie nieostrożni. Kapitan z Bałtyckiej nie zwracał specjalnie uwagi na obiekcje komandora porucznika Kieniewicza, że podporucznicy byli zwykłymi sztabowcami, którzy niezmiernie rzadko zajmują się robotą operacyjną. Znaleziony kilka dni później pistolet kapitana Stille z wyraźnymi śladami użycia i opróżnionym do połowy magazynkiem wydawał się dowodem potwierdzającym wnioski prowadzącego śledztwo. W tej sytuacji komandor Kieniewicz dał spokój radzieckim sztabowcom i przeszedł nad faktami niemożliwymi poddaniu zweryfikowania do porządku dziennego. Wieczorami uważnie słuchał relacji podporucznika, a dniami odbywał liczne konferencje z Rosjanami, gdyż po mocnym wejściu do akcji na morzach polarnych nastąpił obopólny spokój. Te dni braku aktywności przeciwnika wykorzystali Rosjanie na wykonanie całego szeregu posunięć świadczących dobrze o ich strategii, co Kieniewicz zaznaczył w swoim raporcie, podkreślając przy tym, że nie byłoby możliwości zabrania dowodzenia z rąk gospodarzy tych wód. Coraz poważniejsze analizy wynikające z obserwacji jego sztabu dowodziły wysokiego poziomu dowodzenia w Czerwonej Flocie, a na Dalekiej Północy znalazły mocne potwierdzenie już nie tezy, bo faktu. Im więcej komandor porucznik Kieniewicz dowiadywał się o kontradmirale Gołowce, tym lepiej rozumiał trafność powierzenia mu Floty Północnej ZSRR. Potrafił on świetnie użyć swoje szczupłe siły na akwenach kilku mórz, na których przyszło mu operować i nie dał się zaskoczyć w momencie wybuchu działań wojennych. Gdyby jednak przeciwnik zdecydował się złamać siłę tej niewielkiej floty alianckiej, musiał liczyć się z reakcją Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej, której potężna Home Fleet znajdowała się co prawda w odległym Scapa Flow, ale jej oddziaływanie sięgało wód polarnomorskich. Żaden zdrowo myślący dowódca angielski nie przepuściłby okazji zaatakowania sił ciężkich przeciwnika w przypadku ich pobytu na wodach odległych od własnych baz na tyle, żeby nie mieć mocnej osłony lotniczej! Jako jeden z nielicznych oficerów sztabowych komandor porucznik Kieniewicz dostrzegł te uwarunkowanie sytuacji Floty Północnej i opisał je w swoim raporcie dla Admiralicji. Jedynie jeden z taktyków w Londynie stawiał też taką tezę, a raport Kieniewicza umacniał ją w sposób oczywisty. Aliantów intrygował jeszcze dodatkowo inny problem, bo nieprzyjacielskie lotnictwo wyraźnie oszczędzało port i stocznię w Murmańsku, a także bazy floty Polarnoje i inne jakby znajdowały się na liście celów drugorzędnych dla bombowców. W Londynie sceptycznie przyjęty został wniosek dowódcy Wodnika, że Kriegsmarine upatrzyła sobie w tym porcie nową bazę podobnie jak to jest z Gdynią przemianowaną na Gotenhafen. Trzeba było roku czasu, aby zdobyty dokument z fragmentem niemieckiej instrukcji dotyczącej zagospodarowania zespołu stoczni w Murmańsku rzucił trochę światła na te zagadnienie.

 

 

 

 

 

Szef VI Flotylli Niszczycieli Kriegsmarine komandor (kapitan zür See) Schulze-Hinrichs był bardzo niezadowolony z początkowych działań swojej flotylli na wodach polarnych. Czarki goryczy dopełniał fakt, że alianci potrafili nawet skontrować wypad niszczycieli i krążownika przeciwko rosyjskiemu konwojowi, gdzie komandor w pewnym momencie stwierdził przerażeniem, że energiczny atak rosyjskich niszczycieli w określonym kierunku może zamknąć jego flotylle w pułapce sytuacyjnej ataku dwustronnego! Tą lekcję z potyczki/bitwy morskiej komandor dobrze sobie zapamiętał. W tej walce krążownik i towarzyszący mu niszczyciel brytyjski działały ostro i zdecydowanie, a za to Rosjanie zachowały się zachowawczo, chroniąc przede wszystkim konwój statków handlowych. Gdyby jednak było inaczej, aliancki Wodnik wkroczyłby do walki w momencie ataku niszczycieli Szóstej Flotylli, a czekał jednak aż do podejścia Ilmarinena na akwen bitwy. Dowódca krążownika alianckiego potrafił utrzymać kierunek swojego natarcia tak, że odpowiednia postawa silnych niszczycieli eskorty konwoju mogła zatrzasnąć pułapkę nautyczną dla nacierających niszczycieli. Fiński zespół prawdopodobnie umknąłby mając minimalne szanse na udzielenie pomocy osaczonym niszczycielom. Najbardziej dziwny i niepokojący był dla komandora element zbieżności sił osłony konwoju i atakujących. Przeciwnik musiał znać wcześniej rozkaz operacyjny dla flotylli, jak i zespołu fińskiego, więc należy szukać intensywnie we własnych szeregach zdrajcy i uniemożliwić mu dalszą robotę. Dowódca VI Flotylli jakoś nie mógł uwierzyć, że ktoś po drugiej stronie może zauważyć słaby punkt aliantów, jakim bez wątpienia były arktyczne konwoje ze sprzętem i aprowizacją dla nowotworzonej bazy floty. Raptowne i nieoczekiwane dla niego umilkniecie asa wywiadu Stille uniemożliwiło uzyskanie odpowiedzi na pytanie odnośnie przebiegu operacji konwojowej ze strony Rosjan oraz zmianach w Ich taktyce pracy floty, ale przed zamilknięciem zdołał on wysłać informację o następnym konwoju do Jokangi za tydzień. Tym razem dowódca flotylli wykorzystał w pełni dane lotnictwa zwiadu morskiego i wymógł na sojuszniku wszystkie możliwe do uzyskania ta drogą informacje zwiadowcze o przeciwniku. Szyki psuł mu zuchwały wypad dwóch niszczycieli i dwóch ścigaczy Floty Północnej przeciwko wojskom lądowym, ale szybko okazało się, że ta akcja nie ma nic wspólnego z osłoną żeglugi, a tworzy chwilową przewagę Rosjan na lądzie w określonym kierunku kontruderzenia Ich armii i zespół bojowy pełnił rolę kanonierek. Szósta Flotylla Niszczycieli zaatakuje konwój przeciwnika idąc niby w rejs patrolowy, co powinno ukryć prawdziwe intencje jej dowódcy przed ewentualnym szpiegiem, a także przed oczyma i uszami nazbyt ciekawskich w sztabach, bo wcale nie jest wykluczone, że informacje wyciekają z powodu czyjejś bezmyślności z używaniem długiego języka. Komandor zdał sobie sprawę z tego, że szczupłość sił morskich skoncentrowanych na Oceanie Lodowatym zmusza go do przechytrzenia przeciwnika, a wobec tego zaczął ten plan konsekwentnie wprowadzać w życie. Drobiazgowa analiza dotychczasowych poczynań dowodziła, że Kierownictwo Wojny Morskiej nie potraktowało poważnie akwenów polarnych, a rosyjskiego przeciwnika uznało za słabeusza niegodnego uwagi. Komandor Schulze-Hinrichs sam dał się wciągnąć w ten niezbyt udany start sił morskich i powietrznych pracujących dla floty w walce o obszary Północnej Rosji. W miarę upływu czasu okazywało się, że sprawy natarcia lądowego wyglądają zupełnie podobnie, armia nigdy nie zdobyła miasta i postu w Murmańsku i nie zmusiła Rosjan do kapitulacji. Zmuszenie Finów do współpracy w znacznie większym zakresie, niż wcześniejszy, przyniosło zysk w postaci absolutnie pewnej informacji o drugorzędnym, co do znaczenia, konwoju z Murmańska do Jokangi. Tworzyły go dwa trawlery rybackie z niewielkim ładunkiem (adoptowano je do roli transportowców z konieczności raczej, niż z celowego działania) osłaniane przez trzeci, zmobilizowany i pełniący funkcję pomocniczego ścigacza okrętów podwodnych we flocie. Cel naprawdę kuszący dla niszczycieli, powolny i słaby, niemal niezdolny do obrony przed tak groźnymi okrętami. Komandor Schulze-Hinrichs wielokrotnie pytał o wzmocnienie osłony transportowców rosyjskich, ale odpowiedź fińska pozostawała niezmienna – trawler rybacki uzbrojony do roli pomocniczego ścigacza okrętów podwodnych w roli okrętu osłony. To niemal przesądzało los konwoju, tym bardziej, że tuż przed opuszczeniem bazy niszczycieli we Fiordzie Alta dotarła na flagowy niszczyciel jeszcze jedna informacja o braku osłony lotniczej nad miniaturowym konwojem!

 

 

 

 

Dowódca Wodnika zmuszony był uciec się po pewnego typu podstępu, żeby wysłać dywizjon holenderski ze swojej eskadry na morze wraz z wyjściem mini konwoju do Jokangi. Flota Północna prowadziła działania zaczepne przeciwko wojskom lądowym i sztab floty dowodził, że są one lepszym zabezpieczeniem konwoju niż silna eskorta i zespół osłony. Sztabowcy mieli w ręku dane wywiadu o sporym zainteresowaniu przeciwnika operacjami okrętów u brzegów Półwyspu Średniego. Wiadomo było, że niemieckie niszczyciele i fińska eskadra zostały postawione w stan gotowości operacyjnej, z nawet piątka niszczycieli ma odbyć patrol w pobliżu linii frontu lądowego! Zadaniem patrolu miało być w domyśle sztabu floty zwalczanie radzieckich zespołów desantowych i szturmowych. Zbieżność dat z momentem największego zagrożenia dla konwoju Jokanga R5 wynikało prawdopodobnie ze zbieżności z czasem podjęcia działań zaczepnych przy brzegach frontowych przez Flotę Północną. Jak dla polskiego dowódcy, zbyt wiele było domysłów w tym misternym raporcie wywiadu morskiego, jego obiekcje jednak nie przekonały nikogo w sztabie floty, a nawet kontradmirał Gołowko wziął stronę swoich oficerów. Przypomniał komandorowi porucznikowi Kieniewiczowi gdzie się znajduje opinią, że raczej nieprzystosowane do działań na Dalekiej Północy załogi okrętów niemieckich muszą odpocząć po trudach dwóch operacji pełnomorskich w bardzo trudnych warunkach nautycznych. Wskazał przy kreowaniu tej opinii na własne niszczyciele, które odniosły nawet uszkodzenia natury nawigacyjnej, czyli związane z warunkami żeglugi. Komandor wyraził pewne zdziwienie faktem odniesienia tego typu uszkodzeń przez wielkie niszczyciele floty operujące dłuższy czas na tym akwenie podczas, gdy znacznie mniejszy od nich niszczyciel grecki niemal nie odczuł trudów żeglugi polarno-morskiej. Załoga Spetsai była oczywiście zmęczona, ale nie aż tak, żeby nie móc wyruszyć ponownie. Podobnie sprawy wyglądały na Wodniku i komandor porucznik Kieniewicz był pewien, że niemieckie załogi znajdowały się w podobnym stanie, zresztą Mainza nie było wśród okrętów atakujących poprzedni konwój i mógł on nadpłynąć teraz. Widząc opór Rosjan komandor Kieniewicz przedstawił argument uzyskiwania zaprawy do żeglugi na wodach polarnych przez załogi holenderskie! Sumatra, Gouden Leeuw i Van Evijk powinne lepiej poznać Morze Barentsa, aby móc w przyszłości skutecznie wspierać alianckie zespoły osłaniające awizowane konwoje z Wielkiej Brytanii. Sztab brytyjski podał już pierwsze informacje o przygotowaniach do uruchomienia linii żeglugowej do portów Dalekiej Północy. Tym argumentem Kieniewicz zyskał zgodę na wysłanie dywizjonu komandora porucznika van Modella z misją dalekiej osłony małego konwoju zaopatrzeniowego. Niestety, nie wymógł zgody na bezpośrednią osłonę i holenderscy marynarze zmuszeni byli trzymać się z dala od konwoju, a jak oczekiwał dowódca Wodnika, pięć niszczycieli VI Flotylli Niszczycieli Kriegsmarine zaatakowało konwój…

 

 

 

 

 

Van Modell wściekał się na ostrożność dowództwa Floty Północnej! Podejrzliwi Rosjanie wymogli na dowodzącym aliancką eskadrą Polaku rozkaz zajęcia przez dywizjon Sumatry pozycji zespołu dalekiej osłony, argumentując obecnością własnych okrętów podwodnych na trasie konwoju i żeby uniknąć ich przypadkowego ataku, musiał trzymać swój dywizjon dwadzieścia mil na północ od konwoju. Komandor porucznik Kieniewicz uświadomił mu faktyczne przyczyny włączania okrętów alianckich do eskort. Trudnym do uzasadnienia odruchem Rosjanie nie ufali im całkowicie i woleliby odrębne operacje ich okrętów. Prawdopodobnie przyczyna tkwiła w uwarunkowaniach politycznych jeszcze sprzed Dwudziestego Drugiego Czerwca. Kieniewicz pokrótce przedstawił holenderskiemu dowódcy problemy związane ze skompletowaniem i wyznaczeniem głównodowodzącego eskadry uczestniczącej w Operacji Kola, a van Modellowi nawet nie śniło się tak pogmatwane i nieprzejrzyste nastawienie dowództw wobec ich udziału w ekspedycji rosyjskiej. Jakby w odpowiedzi na perturbacje w obozie alianckim, dowództwo rosyjskie traktowało nieufnie poczynania sojuszników, czego koronnym dowodem było odwołanie architekta pomocy dla Dalekiej Północy kontradmirała Bobowa wraz z jego mini sztabem łącznikowym. Te wydarzenie mogło mocno utrudnić wykorzystanie eskadry alianckiej na Północy, a nawet zastopować wszelkie działania, jak to się stało w przypadku Sleipnera tkwiącego bezczynnie na kotwicy. Dla obydwu dowódców alianckich krążowników niejasnym aspektem sytuacji było słabe użycie rosyjskiej flotylli niszczycieli do pracy floty. Komandor porucznik Kieniewicz próbował spojrzeć na to z punktu widzenia sił głównych floty na wodach polarnych, ale argument ten był nieprzekonywujący. Taką rolę mógł spełniać jeden dywizjon, ale nie wszystkie nowoczesne niszczyciele flotylli rosyjskiej, gdyż trzy stare niszczyciele i trzy torpedowce klasyfikowane w miejscowym żargonie jako dozorowce, nie są w stanie zastąpić pełnowartościowych okrętów na morzu, a tym bardziej w eskortach konwojów. Potwierdzenie obaw komandora nadeszło w formie meldunku osłaniającego konwój pomocniczego trałowca o ataku pięciu niszczycieli niemieckich, czyli został zaskoczony spotkaniem i okręty przeciwnika znalazły się tak blisko, że mógł je policzyć. Komandor porucznik van Modell oczywiście skierował swój dywizjon na pomoc, ale nawiązanie kontaktu bojowego zajęło dwadzieścia pięć minut, a niemieckie niszczyciele w tym czasie uporały się z eskortującym konwój trałowcem pomocniczym i jednym transportowcem. Dywizjon Sumatry zdołał włączyć się do walki chwilę przed zatopieniem drugiego transportowca, a gwałtowny ogień artyleryjski krążownika i dwóch niszczycieli alianckich zmusił przeciwnika do obrony i poniechania ostrzału niemal bezbronnego transportowca. Van Modell oczekiwał twardego oporu flotylli nieprzyjacielskiej, a w tym przypadku się rozczarował. Dowódca niszczycieli Kriegsmarine uznał zwoje zadanie za skończone i zarządził odwrót w kierunku własnych wód. Pościg rufowy niewiele zmienił sytuację, gdyż znacznie szybsze od Sumatry niszczyciele VI Flotylli dość łatwo wyszły z zasięgu dział i powiększały dystans aż do utraty kontaktu wzrokowego. Z pomocą w tym przyszły im dodatkowo warunki atmosferyczne przynosząc chmury śniegowe i nagłe ograniczenie widoczności. W swoim raporcie komandor porucznik van Modell wskazał na zupełny brak reakcji ze strony okrętów podwodnych Floty Północnej z obawy przed którymi musiał przebywać tak daleko od konwoju. Dowódca eskadry był bardzo wdzięczny van Modellowi za ostry w sformułowania raport, bo pomógł mu wymóc obietnicę koordynacji działań ze strony Rosjan. Niszczyciele z Polarnego ożywiły się znacznie po silnym ciosie flotylli niemieckiej i odtąd konwoje otrzymały prawdziwą eskortę zamiast jej namiastki. Kontradmirał Gołowko przyznał się, że we flotyllach okrętów podwodnych doszło do dużych zmian kadrowych. Osłabła też chwilowo chorobliwa podejrzliwość względem aliantów, zaś van Modellowi najbardziej żal było dowódcy eskadry alianckiej, który spodziewał się tego ataku niszczycieli przeciwnika i głęboko przeżył ich niezasłużony sukces. Miał pretensje do siebie, że nie zdołał przekonać sztabu Floty Północnej o wynikłym zagrożeniu i nie sprawiło mu satysfakcji skromne przyznanie Gołowki, że popełnił błąd zlekceważenia opinii Polaka.

 

 

 

 

 

 

Kierownictwo Marynarki Wojennej i Admiralicja Brytyjska zareagowały bardzo ostro na głębokie wtargnięcie flotylli niszczycieli niemieckich w strefę operacyjną Floty Północnej. Komandor porucznik Kieniewicz musiał przedłożyć szczegółowe raporty na temat podjętych przez siebie działań i kroków, aby do tego nie dopuścić. Dowódca Floty Północnej i jego sztab znalazły się w ogniu krytyki z Londynu. Admiralicja brytyjska uznała działania dowódcy eskadry alianckiej komandora porucznika Kieniewicza za słuszne, zaś ich wykonanie przez dowódcę dywizjonu holenderskiego komandora porucznika van Modella jako przykład dobrego zrozumienia intencji przełożonego. Uratowany transportowiec oczyszczał dowódców alianckich przynajmniej od zarzutu nie podjęcia akcji zmierzającej do ochrony komunikacji wewnętrznej na obszarze Morza Barentsa. Jak ważny był to wniosek mógł zrozumieć to tylko ten, kto znał angielskie uwrażliwienie na sprawy bezpieczeństwa transportowców na morzu. Tym więcej oberwali Rosjanie dopuszczający się lekkomyślnie odrzucenia rad doświadczonego dowódcy morskiego, jakim był już komandor porucznik Kieniewicz operujący z niesłabnącym powodzeniem na wodach polarnych od maja tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Początkowo Moskwa lekko potraktowała oburzenie Londynu, ale powstałe naciski wewnętrzne doprowadziły do śledztwa, które spowodowało odejście lansującego tezę o skuteczności osłony okrętów podwodnych szefa sztabu Floty Północnej. Kontradmirał Gołowko przeżył osobiście wiele przykrych chwil, a komandor porucznik Kieniewicz w jaskrawym świetle zobaczył, jak krytyczna jest sytuacja dowódcy liniowego w państwie tak bardzo politycznym. Dręczony okrutnie kontradmirał potrafił mocno bronić swoich podwładnych i konsekwentnie przyjąć całą odpowiedzialność na siebie. Niestety, funkcję kozła ofiarnego musiał przyjąć jego szef sztabu operacyjnego floty przydzielony za karę do flotylli rzecznej na Dalekim Wschodzie. Gołowko bardzo ubolewał na tym faktem, ale zmienić nic nie mógł, przynajmniej na razie. Holenderskie dowództwo marynarki przypuściło po tym wszystkim atak na dowódcę eskadry o niewykorzystanie możliwości wynikających z użycia carte blanche wobec Rosjan i nie wyprowadzenie całej eskadry na akwen Morza Barentsa. Admiralicja holenderska podważała tym samym namacalną obecność gospodarza tych wód – Floty Północnej, w czym komandor porucznik Kieniewicz dostrzegł w rozumowaniu aliantów myśl typową dla praktyki stosowanej w polityce kolonialnej, bo właśnie operując w koloniach nikt nie musiał poważnie traktować tak zwanych tubylców i realizować swoje cele wedle widzimisie. Rosja Radziecka przede wszystkim nie jest niczyją kolonią, a sojusznikiem, wedle polskich ocen, o statusie wielkiego mocarstwa. Flota Północna nie jest może nazbyt silna, ale reprezentuje na wodach polarnych potężną machinę Sił Zbrojnych ZSRR i aktualnie walczącą drugą co do wielkości flotę aliancką. Komandor Kieniewicz nie bardzo wiedział, jak ma operować bez przerwy na morzu i nie liczyć się w ogóle z Rosjanami w bardzo niekorzystnych warunkach nautycznych i klimatycznych. Dojmujący chłód, gwałtowne sztormy, oblodzenie i dzikość przyrody nigdzie nie występowały w takiej skali, jak na północy. Bezustanne operowanie flot na morskim akwenie operacyjnym nigdy nie obejmowało wszystkich okrętów floty nawet ze względów technicznych. Komandor porucznik Kieniewicz mimo to przedstawił admiralicji holenderskiej uzasadnienie swojej decyzji o posłaniu połowy swoich sił do akcji i uwarunkowanie operacyjne posłania dywizjonu holenderskiego. Podział ten nasuwał się całkiem naturalnie ze struktury eskadry, gdyż okręty holenderskie tworzyły w końcu zwarty dywizjon pochodzący z jednej floty i znakomicie znający swoja wartość, dodatkowo komandor porucznik van Modell był drugim oficerem w eskadrze pod względem starszeństwa w służbie, więc naturalnie Kieniewicz traktował go jak swojego zastępcę, mimo braku formalnej regulacji admiralicji. Polski krążownik i grecki niszczyciel miały więcej problemów z wzajemną współpracą niż okręty holenderskie, chociaż i tak układała się ona bardzo dobrze. Teoretycznie do tego dywizjonu należał torpedowiec Sleipner, ale jako okręt o walorach jednostki dostosowanej do działań przybrzeżnych oraz we fiordach mógł być użyty w ograniczonym zakresie na otwartych wodach. Wodnik i Spetsai były od niego wyraźnie silniejsze nautycznie i przez swoją wielkość znacznie szybsze pomimo pozornie podobnych szybkości maksymalnym osiąganych na próbach morskich stoczni je budujących. Niszczyciel i krążownik na otwartym morzu były w stanie osiągać trzydzieści węzłów bez problemu, co dla torpedowca było osiągalne przy niskim stanie morza, zaś przekroczenie tej szybkości było dlań nierealne, bo to był jego maksymalny zakres. Przede wszystkim z tego powodu komandor porucznik Kieniewicz bez oporów przyjął osobny rozkaz dla dowódcy Sleipnera. Na inne wzmocnienia Nie mógł on liczyć, gdyż francuskie niszczyciele po wykonaniu zadania doprowadzenia okrętów pomocniczych do Murmańska odpłynęły do Scapa Flow, a Flota Północna nie była chętna oddać swoich niszczycieli do eskadry alianckiej. Dlatego zarzut holenderski, że brak drugiego dywizjonu spowodował sukces nieprzyjaciela, był rzucony lekkomyślnie pod adresem dowódcy eskadry. Z drugiej strony Kieniewicz pragnął uniknąć dokładania jeszcze większego ciężaru do dźwiganego przez kontradmirała Gołowkę i dlatego sporządził osobny raport o reperkusjach politycznych postawy admiralicji alianckich wobec tak mało istotnej operacji wojennej zakończonej wprawdzie klęską, ale też niewielką. Uświadomił wyraźnie niebezpieczeństwo wiszące nad wybitnymi dowódcami rosyjskimi ze strony własnego aparatu politycznego, który mógł ich zniszczyć przy zbyt zachęcającej postawie aliantów. Jeżeli alianci chcą mieć partnerów do współpracy po stronie rosyjskiej, muszą uznać stuprocentowo prawa autonomiczne nowego alianta, a nawet więcej, muszą wykazać zrozumienie dla szczególnych warunków działania jego dowódców. Najlepiej zrozumiał to chyba szef admiralicji brytyjskiej admirał D. Pound i wziął w obronę Gołowkę, chwaląc go za szybką reakcję na nieoczekiwane zagrożenie i uratowanie drugiego statku konwoju. W ciągu paru dni zdołał uciszyć burzę sztabową na Wyspach i przekonać Moskwę, że raczej analitycy popełnili błąd, a nie sztabowcy Floty Północnej. Dało to furtkę do ratowania ukaranego oficera Gołowce, ale do Floty Północnej już on nie wrócił, dano mu przydział na Morze Czarne do Floty Czarnomorskiej. Tutaj upór Moskwy był zrozumiały, bo konieczność cofnięcia podjętych decyzji raczej jest niepopularna na tak wysokich szczeblach dowodzenia.

 

 

 

 

Połączony Komitet Sztabów niechętnie zatwierdził plany stojącego na czele admiralicji admirała floty Dudleya Pounda. Dowódca Royal Navy przekonywał do skorzystania z najbliższej trasy zaopatrzeniowej miedzy Wyspami Brytyjskimi, a Rosją wiodącej do portów w Murmańsku i Archangielsku. Przeciwnik nie zdołał skoncentrować na Dalekiej Północy i w Północnej Norwegii odpowiednich sił do przeciwdziałania operacjom konwojowym flot alianckich i tą szansę należało wykorzystać. Działający niemal od początku swojej służby we flocie na tych wodach polski krążownik ORP Wodnik ewidentnie udowodnił zlekceważenie możliwości zaszkodzenia ruchowi konwojowemu na niej przez sztaby niemieckie. Dowódca krążownika uzasadniał ten stan brakiem przygotowań Rosjan do odbioru ewentualnych konwojów brytyjskich płynących na Daleką Północ! Komandor porucznik Kieniewicz dobrze przyjrzał się infrastrukturze portów rosyjskich, szczególnie Murmańskowi, Sewieromorskowi i Polarnemu położnych we Fiordzie Kola. Z opisów Dźwinoujścia i Archangielska wiedział, że i one nie były dostosowane do przyjęcia większej masy ładunków morskich. Mowy więc nie było o wielkich konwojach, a zdaniem Kieniewicza te porty mogły z trudem przetrawić po tuzinie transportowców w jednym rzucie, przy tym Murmańsk miał jeszcze jedną istotną wadę, leżał w strefie przyfrontowej. Na razie Luftwaffe oszczędza port i bazy wojenne Zatoki Kolskiej, ale po pojawieniu się większej ilości frachtowców z Zachodu sytuacja mogła się zmienić na niekorzyść pod tym względem. Polski dowódca w swoim raporcie sytuacyjnym wręcz stwierdził, że sam zaatakowałby tak łakomy kąsek, jakim są niemal bezbronne transportowce o wielkich rozmiarach. Rosyjskie dowództwo przyjęło do wiadomości poglądy Kieniewicza i… nic nie sugerowało od siebie. Brytyjska misja morska w Murmańsku potwierdziła słuszność poglądów dowódcy Wodnika, a jej szef wręcz zażądał flotylli niszczycieli z silnym uzbrojeniem przeciwko samolotom do obrony krążowników. Nękana raportami admiralicja brytyjska nie mogła odpowiednio zareagować na te żądania, gdyż szeroka ofensywa podwodna przeciwnika na Oceanie Atlantyckim powodowała stały niedobór niszczycieli eskortowych i dlatego między innymi zespół Wodnika musiał zadowolić się jedynie słabym dywizjonem, zamiast co najmniej półflotyllą. Wszczęte zostały poważne rozmowy z admiralicją rosyjską o przerzut dwóch – trzech jednostek tej klasy Kanałem Biełomorsko – Bałtyckim ze składu Floty Bałtyckiej specjalnie dla wzmocnienia flotylli alianckiej. O odstąpieniu do eskadry komandora porucznika Kieniewicza dwóch niszczycieli z Floty Północnej, w składzie której operowało pięć nowoczesnych niszczycieli (trzy typu G oraz dwie Eski) i trzy leciwego typu Nowik nikt nie chciał nawet słyszeć. I tak dla wzmocnienia floty kontradmirała Gołowki ściągano dywizjon niszczycieli typu Storożewoj wraz z liderem flotylli Baku aż z dalekiego Władywostoku. Najbardziej do pomysłu aliantów zapalił się sam dowódca Floty Bałtyckiej, który błyskawicznie wyznaczył trzy niszczyciele i zarządził odpowiednie przygotowania do ich przerzutu na Północ. Gdy w Moskwie zastanawiano się nad zasadnością osłabienia sił morskich Bałtyku, niszczyciele Gniewnyj, Sierdytyj i Smiełyj znajdowały się już w drodze. Cała trójka miała poważne uszkodzenia od walk na Bałtyku i zdekompletowane załogi, ale problem ten pozostaje do regulacji przez Flotę Północną z jej rezerw kadrowych (jedna załoga niszczyciela rezydowała na lądzie, jako zapasowa). Zniknięcie tych okrętów z akwenów bałtyckich dało pretekst propagandzie niemieckiej do stwierdzeń o ich zatopieniu, co świetnie bawiło Rosjan, ale zachowali milczenie w temacie, roztropnie nie odkrywając kart. Bałtyckie niszczyciele szczęśliwie dotarły do Polarnego i od razu rozpoczęły się na nich prace remontowe. Stopniowo też kompletowane były załogi, a kontradmirał Gołowko zapewnił komandora Kieniewicza o decyzji oddania tych okrętów pod jego dowództwo do eskadry alianckiej. Szybkość działania admirałów rosyjskich w tej kwestii zaskoczyła szczególnie Anglików, gdyż Oni sami dość długo sprawdzali sojuszników, zanim pozwolili na zwierzchnictwo w operacjach morskich i dlatego dziwiła ich łatwość takiej współpracy między polskim dowódcą eskadry, a Rosjanami. Najważniejszy jednak był fakt, że eskadra Wodnika rozrosła się do półflotylli niszczycieli i dwóch krążowników, co stanowi istotna różnicę jakościową wobec pierwotnego stanu. Nie zmieniło to decyzji o wyznaczeniu potężnych sił do osłony pierwszego konwoju na Daleką Północ, a przy okazji zespół uderzeniowy wyrusza z zadaniem zaatakowania nowych baz przeciwnika w tym akwenie.

 

 

Dywizjon komandora porucznika Kieniewicza wyruszał ponownie w morze, a tym razem cel działania był inny niż dotąd. Z Wysp Brytyjskich wypłynęło pięć transportowców wiozących materiały wojenne dla Rosjan, statki płynęły pojedynczo bez eskorty oceanicznej, korzystając z doświadczenia załóg żeglujących wcześniej na wodach polarnych. Wodnik i Spetsai otrzymały zadanie zabezpieczenia ich marszu w końcowym odcinku trasy na wschód od Przylądka Północnego, a więc w strefie odpowiedzialności rosyjskiej. Wcześniejszy odcinek ich trasy zabezpieczał jeden z najnowszych krążowników brytyjskich specjalnie przygotowany do służby na tym akwenie. Komandor wiedział o nim długo przed wybuchem wojny na wschodzie i dzięki niemu miał czas na przygotowanie do nadchodzących wydarzeń swojej załogi. Bardzo tajemnicze ówcześnie dowództwo polskie nie poinformowało go, co do charakteru przewidywanej przyszłej służby Wodnika i informacje tą komandor zdobył nieformalnymi metodami, a zupełnie przypadkowo dopomógł mu w tym specjalnie szkolony okręt brytyjski. W Kierownictwie Marynarki Wojennej niedoceniano umiejętności tymczasowego dowódcy Wodnika, bo taki status początkowo miał Kieniewicz, co znakomicie ułatwiło zdobycie koniecznej wskazówki. Grając zakulisowo Kieniewicz zdobył ważną przewagę w trakcie wprowadzania okrętu do służby liniowej we flocie, a nawet świetnie zazwyczaj poinformowany szef KMW nie zorientował się, że szereg propozycji natury organizacyjnej i technicznej zasugerował otoczeniu sam dowódca krążownika. Taktowne naprowadzanie zainteresowanym zwierzchników na niedostatki okrętu do misji specjalnych owocowało przypływem odpowiednich środków i ludzi do załogi. Dopiero podczas wizyty przed wyjściem eskadry Kieniewicza do Operacji Kola otworzyły się oczy szefa KMW. Płynąc na spotkanie odważnych transportowców komandor porucznik Kieniewicz wspominał swoją ostatnią rozmowę z kontradmirałem Świrskim. Admirał przyznał, że planował przeniesienie Kieniewicza na niszczyciel dla nabrania praktyki dowódczej we współpracy z Royal Navy w realizacji słynnego Fleet Worku. Opierając się na kąśliwych raportach brytyjskich szefów ośrodków szkoleniowych, doszedł do wniosku, że przesadza on ze szkoleniem załogi i przywiązuje większe znaczenie do zagadnień obrony niż ataku. Miało to swoje głębokie uzasadnienie w wybitnie ofensywnym charakterze służby lekkich krążowników, które wraz z niszczycielami należały do najbardziej bojowych sił floty. Decyzja o posłaniu Wodnika do Rosji w charakterze okrętu flagowego i jako podstawowej siły eskadry alianckiej zmieniała w sposób zasadniczy status jednostki. Dalekowzrocznie Kieniewicz był na to bardzo dobrze przygotowany! Żaden inny okręt aliancki oprócz jednego krążownika przeciwlotniczego nie przeszedł tak gruntownego treningu jak Wodnik. Różnica między tymi dwoma krążownikami polegała na tym, że Brytyjczyka wyznaczyło do szkolenia własne dowództwo, a polski okręt przygotował oficer dowodzący nim tymczasowo. Krążownik przeciwlotniczy ma umożliwić przemykanie się pojedynczym frachtowcom do Murmańska i Archangielska, zaś lekki krążownik ma wspomóc wraz z innymi okrętami gospodarza wód polarnych Flotę Północną, czyli ten wzmacnia siły sojusznika dostawami, a drugi dba żeby dostawy miały gdzie trafić! Upadek Murmańska był niemal pewny dla strategów londyńskich, ale Archangielsk musiał funkcjonować w letnim sezonie żeglugowym jako normalny port dostaw. Dlatego admiralicja nie szczędziła wysiłków, żeby maksymalnie wzmocnić potencjał odporny Półwyspu Kola i dla utrzymania trasy żeglugowej na Morze Białe, gdzie leży port i baza Archangielsk. Wysłane samodzielnie transportowce wiozły sprzęt wysoce przydatny do działań obronnych, a misja morska ponownie wyraziła niezadowolenie z wyruszenia tylko połowy sił komandora porucznika Kieniewicza na morze. W kilka godzin po wyjściu Wodnika wyrusza też torpedowiec Sleipner i jeden z rosyjskich okrętów, z zadaniem bezpośredniej osłony znalezionych przez czołowe okręty transportowców w drodze do portu. Dowódca Floty Północnej spytał o rozdzielenie sił Kieniewicza, ale odpowiedź była prosta: torpedowce są znacznie słabsze nautycznie i krążownik z niszczycielem z powodu swojej lepszej dzielności morskiej znacznie lepiej wykonają zadanie odnalezienia kryjących swoją obecność transportowców. Doświadczeni w arktycznej żegludze kapitanowie statków powinni maksymalnie utrudnić te zadanie, a szukając następnych komandor chciał jednak dać płynącym już do Murmańska osłonę, do czego idealnie nadawały się i Sleipner i Musson ze swoim uniwersalnym uzbrojeniem. Pytaniem Kieniewicza była kwestia, do czego byłyby zdolne torpedowce wyczerpane gonitwą za krążownikiem na tak burzliwym morzu, jak Ocean Lodowaty? Dlatego swoją decyzję o podziale dywizjonu na dwa półdywizjony uważał za uzasadnioną i słuszną. Zachęcony tak logicznym planem szef Floty Północnej wysłał do pomocy torpedowcom jeszcze cztery trałowce najnowszego typu Fugas – Wierp, Zapał, Udarnik i Szkiw. Przebieg operacji doprowadzenia transportowców od południka Przylądka Północnego do Murmańska potwierdził poglądy dowódcy alianckiej eskadry! Krążownik i niszczyciel kolejno znajdywały transportowce i naprowadzały na nie mniejsze eskortowce, pierwszy płynął do portu w eskorcie trałowca Wierp i dozorowca (oficjalna nazwa rosyjskich torpedowców typu Cikłon) Musson, drugi otrzymał eskortę trałowców Udarnik i Szkiw, trzeciego prowadził Sleipner, czwarty popłynął ze Spetsai, zaś najdłużej szukany (trzy doby) piąty statek transportowy wchodził do Zatoki Kolskiej w osłonie Wodnika i trałowca Zapał. Polski krążownik miał bardzo groźną przygodę z osłaniającym marsz statków krążownikiem angielskim, gdyż obydwa okręty uzyskały wzajemny kontakt radiolokacyjny, a wykrywacze radarów zamontowane szczęśliwie na obydwu zapobiegły bratobójczej walce. Dzięki przytomności umysłów po obu stronach, ustalił się swoisty szyfr w używaniu radiolokatorów, co później wykorzystała admiralicja do usprawnienia pracy floty przez zastosowanie urządzeń swój-obcy w pracy radarów. Do momentu lodowatego powitania krążowników nie myślano o przypadkowym spotkaniu alianckich okrętów z radiolokatorami przy mocno ograniczonej widoczności. Szef Operacji Kola komandor porucznik Kieniewicz traktował przechwytywanie transportowców jako morski trening przed następnym zadaniem. Z informacji napływających z angielskiej misji morskiej zorientował się, że jest tym razem gotowy konwój pięciu-siedmiu transportowców do Archangielska. Oznaczało to rozpoczęcie ruchu konwojowego na północnej trasie, a więc moment, do którego przygotowywał swoją eskadrę. Admiralicja podała kryptonim Dervish, pod jakim figuruje ten pierwszy konwój, ale nie tylko o sam konwój chodziło…

 

 

Zdumiewająca beztroska sztabów morskich w Północnej Norwegii oburzyła komandora porucznika Robecka. Jego Mainz niemal samotnie przemierzał trasę Trondheim – Fiord Alta. Do jego osłony nie wysłano małych okrętów, większych także poskąpiono, bo całej osłony dostarczały torpedowiec Funsch i okręt eskortowy F4 – fregata według nomenklatury Royal Navy. Osłonę lotniczą zlekceważono niemal całkowicie, a Robeck użył własnego wodnosamolotu krążownika do lotów przeciwko angielskim u-bootom. Jakby na ironię, trasa rejsu została wyznaczona poza linią fiordów i wysp przybrzeżnych Norwegii. Komandor nie mógł zrozumieć sensu pchania krążownika otwartymi wodami, podczas gdy istniała możliwość skorzystania z bezpiecznej trasy żeglugowej wśród wysp. Anglicy mieliby trudności ze zorganizowaniem ataku na szlak przybrzeżny i Mainz byłby całkowicie bezpieczny, a wbrew temu okręt ryzykuje atak w towarzystwie niemal symbolicznej eskorty! Dowódca krążownika mógł dzięki temu kursowi przekonać się, że służba patrolowa i obserwacyjna wzdłuż otwartej części wybrzeża i zewnętrznych wysp funkcjonuje źle. Patrole morskie i powietrzne niemal przeoczyły przejście Mainza na północ, a opieszałość i niedbałość patrolowców zdumiała ambitnego komandora porucznika Robecka. Na pewno stanowiła groźne ostrzeżenie dla zainteresowanych, bo Anglicy mogą wysłać podobny zespół w pobliże Północnej Norwegii. O dziwo nawet eskorta napotkanego nieoczekiwanie na otwartych wodach konwoju z Narwiku dostrzegła ich obecność bardzo późno. Gdyby na miejscu Mainza znajdował się okręt nieprzyjacielski, konwój oberwałby cięgi, może nawet zostałby rozgromiony. Komandor porucznik Robeck nie potrafił uzasadnić aż tak ogromnej beztroski odnośnie tej szczególnej strefy morskiej od fiordu Vest do linii walk miedzy piechotą górską, a rosyjską XIV Armią broniącą nadspodziewanie mocno okolic Murmańska. Obszar ten należał do klasycznego przykładu stref przyfrontowych, a sztab traktował go jak wewnętrzną linię żeglugową o nikłym zagrożeniu podwodnych, zaś Królewska Brytyjska Marynarka Wojenna chyba przez uprzejmość pomijała te wody w swoich planach wojennych. Dowódca Mainza zastanawiał się na ile po tamtej stronie odpowiedzialne za to były głosy mówiące głośno i wyraźnie, że Niemcy wreszcie zaangażowały swój wysiłek tam, gdzie prowadzi Ich naturalna droga, czyli na Wschodzie. Najdobitniej wyrazili swoje zdanie Polacy od trzech lat teoretycznie pokonani i nieistniejący jako państwo na mapie, a bazujący w Polarnoje krążownik o dźwięcznej nazwie Wodnik dość wyraźnie określał stopień ich niebytu wśród państw walczących. Bazując w Gdyni komandor porucznik Robeck miał okazje przekonać się, że i tam prowadzona była walka z nimi, gdy stojący na doku stoczniowym stary trałowiec przygotowywany do służby specjalnej został unicestwiony przez trzy umiejętnie założone bomby, tonąc wraz z rozbitym dokiem, w którym go modernizowano. Doświadczenie było tym dramatyczniejsze dla nich, że Mainz cumował opodal celu ataku agentów polskich i ranga misji, do której przygotowywano trałowiec spowodowała odwrócenie uwagi od lekkiego krążownika. Badający sprawę zamachu oficerowie kontrwywiadu wprost stwierdzili, że woleliby rozwalenie lekkiego krążownika niż zagładę trałowca, który miał być pierwszym okrętem dozoru radiolokacyjnego we flocie, a polski wywiad sprzątnął go po ukończeniu prac adaptacyjnych i na moment dosłownie przed wejściem do służby. Ale nawet komandor porucznik Robeck nie został poinformowany, że istniał drugi okręt tego typu i właśnie on zabezpieczał odmorski rejs Mainza do Altafiordu. Gdyby wykrył on jakieś okręty lub formacje samolotów, dowódca krążownika zostałby o nich poinformowany na tyle wcześnie, żeby móc podjąć działania obronne, a może nawet uniknąć spotkania. Dopiero po zarzuceniu kotwicy we fiordzie Alta szef obszaru poinformował komandora porucznika Robecka o tym, że nieświadomy swojej roli po raz pierwszy brał udział w operacji na nowych zasadach wojny technicznej.

 

 

Próba zamachu na niszczyciel Sierdyty przybyły do wzmocnienia zespołu Kieniewicza z Floty Bałtyckiej zaskoczyła mimo wszystko właśnie komandora porucznika Kieniewicza. Niszczyciel wyszedł z doku i stanął na beczce cumowniczej wśród okrętów eskadry, dokumentując tym samym niejako swój przydział do eskadry alianckiej. Ledwo wracający z operacji morskiej Wodnik zdołał na dobre zacumować do swojej beczki postojowej, a już do akcji wyruszyli nurkowie nieprzyjacielscy! Nieoczekiwany cel ataku świadczył o pracy agenta wywiadu wśród Rosjan, bo po zlikwidowaniu dwóch rezydentów Abwehry i grupy spadochroniarzy niemieckich Kieniewicz miał prawo sadzić o ustaniu penetracji wywiadowczej na Dalekiej Północy. Dwie miny magnetyczne pod rufą niszczyciela i jeszcze trzecia pod maszynownią świadczyły o istnieniu, co najmniej dwóch wysoce sprawnych dywersantów w bezpośrednim sąsiedztwie! Nurek z Wodnika znalazł na szczęście dla Sierdytego tą trzecią minę i zlokalizował punkt upadku czwartej w muł denny, co pozwoliło na szybkie przesunięcie niszczyciela i zabezpieczenie od skutków wybuchu dennego. Jej eksplozja nie zatopiłaby niszczyciela, bo mina zawierała zbyt mało materiału wybuchowego, ale mogła spowodować uszkodzenia i konieczność powrotu na stocznię i dokowanie w Murmańsku, z czego komandor porucznik Kieniewicz byłby niezadowolony, bo włączył go do swoich planów, a utrata tak wartościowego wsparcia zmusiłaby go do ich zmiany. Gniewny i Smieły mogły jeszcze długo tkwić w remoncie, a ich proces powrotu do służby nie będzie łatwy, a to z powodu szkieletowych załóg uzupełnianych w Murmańsku ochotnikami, jungami i nielicznymi rezerwistami niemal niezdolnymi do służby liniowej. Za to Sierdyty miał ponad pięćdziesiąt procent pierwotnej załogi i jako jedyny z dyonu otrzymał uzupełnienia z rezerw kadrowych flotylli niszczycieli Floty Północnej. Doświadczona załoga, sprawny okręt i dobry, sprawdzony na Bałtyku dowódca czyniły z niego cel godny ataku bardziej niż sam Wodnik. Wywiad dowodził innej motywacji zaatakowania właśnie niszczyciela z Floty Bałtyckiej, ale nie podał żadnego argumentu zdolnego przekonać komandora Kieniewicza, dlatego zasięgnął on opinii odpowiedniej sekcji wywiadu morskiego sprzymierzonych. Odpowiedź z Londynu nadeszła błyskawicznie, Abwehra miała w Murmańsku, co najmniej jednego zapasowego człowieka, gdyż w innych miejscach pracy wywiadowczej byli to zazwyczaj niewiele znaczący podoficerowie kontynuujący w ograniczonym zakresie działania po likwidacji agentów głównych. Zasadą ich przetrwania był absolutny brak kontaktów z innymi wywiadowcami, co bardzo skutecznie utrudniało namierzenie ich i likwidację przez kontrwywiad, ale charakter akcji przeciwko okrętowi Sierdyty nie potwierdzał raczej tej tezy. Oficer Stille nigdy nie zaatakował bezpośrednio okrętu rosyjskiego, a jego następca to zrobił w krótkim terminie po zniknięciu głównego wywiadowcy i miał do tego raczej pomocnika, albo nawet kilku. O dziwo reakcja Moskwy na ten incydent była niedwuznacznie spokojna, a sam generalissimus Stalin zapragnął spotkać się z człowiekiem, którego czujność uratowała być może jeden z niszczycieli rosyjskich. W tym życzeniu było uspokajające przesłanie, że problemy tego teatru działań wojennych zajmują w Moskwie odpowiednie miejsce. Oczywiście komandor Kieniewicz wysłał uprzejmy list do kancelarii Stalina ze zgoda na te spotkanie, razem z listem wysłał też oficera komplementacyjnego, który dostał polecenia zaproponowania generalissimusowi wizytacji alianckiej eskadry przy okazji wizytacji Floty Północnej. Dowódca Wodnika i szef floty odetchnęli jednak z ulgą, gdy sprawa skończyła się na uzgodnieniach, a charakter działań wojennych uniemożliwił Kieniewiczowi wyjazd do Moskwy, a z kolei Stalin zmuszony był pilnować znacznie ważniejszych spraw, niż przyjaźnie z drobnymi dowódcami alianckimi.

 

 

 

 

Obrotny agent Abwehry nie zasypywał gruszek w popiele i z ogromną pasja rzucił się w wir działalności, jakby znudziło się mu tkwienie w bezczynności przez uprzedni okres intensywnej pracy kapitana Stille. Tak byłyby gdyby nie fakt, że przybył on kilka dni wcześniej z południa Rosji, a również całkiem niedawno z terenów okupowanej Polski, gdzie odbył gruntowne przygotowanie do pracy w niecodziennych warunkach floty rosyjskiej. Skąd wywiad zdołał zdobyć tak wszechstronne informacje o siłach zbrojnych ZSRR, na te pytanie odpowiedź nie była nigdy zadowalająca, ale nowy agent błyskawicznie spowodował atmosferę terroru w Murmańsku i portach Zatoki Kolskiej, ale przewidywał taki sposób postępowania władz rosyjskich i wcale nie tracił rezonu. Na niszczycielu Sierdyty uzyskał od razu znakomity sukces mimo wybuchu tylko jednej bomby, ale był pewien, że okręt odniósł, co najmniej poważne uszkodzenia i nie nadaje się do służby w linii, dlatego z taką nowiną został wysłany meldunek do Berlina. Wzmożona czujność służb policyjnych i wojska uniemożliwiała powtórzenie równie efektownej akcji i agent zmuszony był, ograniczyć się do zbierania danych oraz sabotażu i dywersji wśród lotników, w których mundurze się obracał, aż wreszcie zrobił błąd. Jeden z oficerów sztabowych floty dostrzegł podejrzane posunięcia majora lotnictwa bombowego i rozpoczął dyskretną obserwację. Nieświadomy jego dyskretnej pracy agent parł dalej, a rozsądny sztabowiec rozszyfrował jego pomocników i pewien czas obserwował ich sposoby działania. Dopiero po miesiącu od odkrycia agenta miał dowody pozwalające sporządzić dossier szefa grupy dywersyjno-szpiegowskiej i jego pomocników. Na początku października jego raport trafił do rąk… komandora porucznika Kieniewicza, gdyż ten zdumiewający dokument sporządził rosyjski oficer polskiej narodowości pracujący na Północy w sztabie Floty Północnej. Komandor niemal zapomniał o rodaku w stopniu porucznika marynarki rosyjskiej i raport skutecznie przypomniał o jego istnieniu, a niemieccy wywiadowcy nie zauważyli, że są pod obserwacją i ciągle próbowali coś zdziałać. Oprócz oficera ze sztabu floty, polski dowódca mógł liczyć też na meldunki oficjalne, co ułatwiło obserwację siatki niemieckiej na Dalekiej Północy. Niestety kontrwywiad rosyjski był tak pewny swojej skuteczności, że nie był w stanie powiązać faktów i zlikwidować bardzo groźnej organizacji.

 

 

Z Wysp Brytyjskich nadszedł sygnał o rozpoczęciu operacji konwojowej. Niewielki konwój płynął pod przykryciem potężnych sił morskich i powietrznych, które tworzyły dwa ciężkie krążowniki, dwa lotniskowce floty, stawiacz min (krążownik minowy Royal Navy) z ładunkiem min dla Floty Północnej, eskadra lekka kontradmirała Viana i wszechobecne niszczyciele stanowiące razem potęgę zdolną zgnieść skoncentrowaną w Północnej Norwegii flotę państw Osi. Rozmach operacji mógł zrobić na Rosjanach wrażenie takiego celu, ale komandor Kieniewicz wiedział o faktycznych założeniach dla tej armady i zakomunikował o nich kontradmirałowi Gołowce, żeby nie oczekiwał zbyt wiele. Admiralicja była na tyle łaskawa, że podała mu informacje o przygotowywanej operacji wojennej, bo od porażki wywiadu brytyjskiego na początku lipca doszło do poważnych zmian w Londynie w stosunku do traktowania polskiego sojusznika i słynne zadzieranie nosa wobec niewtajemniczonych znikło, zwłaszcza wobec Polaków i Holendrów. Londyn był na tyle uprzejmy, że poinformował o ładunku oraz dość nieoczekiwanej degradacji lotniskowca Argus do roli transportowca samolotów myśliwskich. Ma on podpłynąć tylko do zasięgu Hurricane na wody rosyjskie, wypuścić dzielnych lotników dostarczających myśliwce do Murmańska, następnie pobrać paliwo z zaopatrzeniowca floty towarzyszącego eskadrze i zaatakować żeglugę nieprzyjaciela w akwenie Tromsoe, jako drugi zespół lotniskowca obok Victoriousa. Jakby tego było mało, z Anglii płynie w tym samym czasie osobno ciężki krążownik London, jeden z najnowocześniejszych okrętów alianckich w swojej klasie. Krążownik London został wprawdzie zbudowany w latach dwudziestych, ale zakres modernizacji i przebudowy zakończonej tuż przed wojną spowodowały tak pochlebne opinie o jego wartości. Okręt ten przybywa do Murmańska z misją dyplomatyczną i wymaga silnej osłony także z powodu smutnych doświadczeń brytyjskich z tego typu operacjami na Dalekiej Północy w poprzedniej wojnie. Admiralicja brytyjska przydzieliła mu do osłony flotyllę pięciu okrętów, niszczycieli typu I, których zadaniem jest bezpieczne doprowadzenie mastodonta do granicy strefy odpowiedzialności rosyjskiej. Kontradmirał Gołowko zdecydował się użyć do jego osłony swoje minowce wraz z flotyllą niszczycieli Floty Północnej. Eskadrze alianckiej komandora porucznika Kieniewicza pozostawił zmartwienie doprowadzenia do portów konwoju oraz stawiacza min Adwenture z osłoną niszczycieli Anthony i Achates wiozącego pierwszy ładunek min dla Floty, do czego była ona dobrze przygotowana mając do dyspozycji lekkie krążowniki oraz półflotyllę niszczycieli. Trzecim czynnikiem, który nie wpływał, co prawda na działanie Floty Północnej, był rajd brytyjski na Spitzbergen, gdyż Londyn po polowaniu zespołu krążownika Nigeria na statki meteorologiczne Kriegsmarine doszedł do wniosku, że sytuacja na wodach polarnych robi się nazbyt gorąca i osiedle norweskie trzeba ewakuować mimo chęci pozostania u Norwegów, a eskadrą lekką (Aurora, Nigeria, dwa Tribale, ropowiec Brown Ranger z eskorta dwóch niszczycieli typu I) dowodził w tamtejszej operacji kontradmirał Vian z Royal Navy. Komandor porucznik Kieniewicz zasadził swoich podwładnych do pracy, gdyż skutkiem sprawowania przez niego funkcji dowódcy eskadry, sztab dowódcy okrętu jednocześnie był sztabem zespołu i musiał zając się przygotowaniem planu operacyjnego, który został ułożony bardzo szybko dla sił alianckich w Murmańsku. Zgodnie z decyzja admiralicji konwój miał dwa porty docelowe: Archangielsk dla czterech statków transportowych i Murmańsk dla trzech statków i krążownika minowego Adventure. Z Wysp Brytyjskich konwój osłania zespół sześciu niszczycieli, które zawinąć mają do Polarnego i wzmocnić eskadrę komandora porucznika Kieniewicza do czasu powrotnego konwoju, podobnie jak Adventure oraz London. Dowódca tego ostatniego był w stopniu komandora (captain RN), a więc miał przywilej starszeństwa względem komandora porucznika Kieniewicza, ale nie mógł poszczycić się pieczątka z drobnym napisem – komodor (commodore) i dlatego to właśnie Kieniewicz pozostanie jego czasowym dowódcą. Decyzja byłaby dziwna, gdyby nie fakt, że Londona i Adventure można użyć jedynie w razie absolutnej konieczności, czyli ich własnego zagrożenia, a dowódca Wodnika miał nadzieję, że do takiego przypadku nie dojdzie. Wolałby nie ciągnąć Anglików na Morze Barentsa, gdyż musiałby stale ich pilnować i ochraniać zamiast mieć wartościowe jednostki do pomocy. Raczej z utęsknieniem czekał na przybycie obiecanego wstępnie krążownika typu Kirov, który efektywnie wspomógłby ich działania, ale niestety przyszłość przyniosła mu rozczarowanie pod tym względem, bo z Morza Czarnego płynął do nich w tym czasie krążownik o historycznej nazwie Askold, ale pochodzący z także historycznej serii Swietłana. Razem ze swoim bliźniakiem Krasnym Kawkazem przy budowie przeżył metamorfozę planów stoczniowych według których go ukończono i powstał z tego okręt uzbrojony w cztery działa kalibru głównego sto osiemdziesiąt milimetrów. W chwili, gdy wyrwał się na Morze Śródziemne, skojarzono go z dzielną załogą okrętu poprzednika o tej nazwie, który też operował na Śródziemnym w I wojnie światowej. O tym okręcie raport admiralicji doniósł dopiero, gdy siły Kieniewicza znajdowały się na morzu płynąc na spotkanie konwoju. Askold miał swoją eskortę, dwa niszczyciele włoskiej budowy zabezpieczone przez polskich marynarzy w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego na Malcie (zbudowane także w Genui), a potem w Aleksandrii (polskie KMW uchroniło tym sposobem okręty potencjalnego sojusznika przed planowaną rekwizycją). Ich stan zaawansowania budowy (pierwsze próby maszyn) powodował, że tylko cudem udało się polskim marynarzom dotrzeć na Maltę i do Aleksandrii, gdzie kończono ostatecznie wyposażanie okrętów, a weszły one do służby akurat na czas, żeby wyruszyć z Askoldem do Polarnoje. Okrętom nadano nazwy zarezerwowane dla liderów Odessa i Novgorod, chociaż w aktualnym stanie uzbrojenia raczej nimi nie były (jednak ich konstrukcja oparta wizualnie była na liderze Taszkient, który jednak miał znacznie większe rozmiary i wyporność). Jak zwykle najgorsze zakomunikowano Kieniewiczowi na końcu, gdyż wobec przybycia dywizjonu Askolda holenderski zespół w składzie Sumatra, Gouden Leeuw i Van Evijk oraz wycofywany z Dalekiej Północy malutki Sleipner dołączają do zespołu lotniskowca Argus, tak więc zostaje on z jednym krążownikiem i niszczycielem, bo trójka niszczycieli przysłana z Floty Bałtyckiej mogła zostać wchłonięta przez dywizjon niszczycieli Floty Północnej. Pozostawienie tylko dwóch okrętów powoduje, że Operacja Kola ma odtąd marginalne znaczenie dla admiralicji brytyjskiej. Później okazało się, że dowódca Londona wiózł specjalny rozkaz w związku z nową sytuacją. Od Operacji Dervish ciężar walki z jednostkami nawodnymi przeciwnika spada na Flotę Północną, a siły alianckie zajmą się ochroną minową, eskortą konwojów zewnętrznych i zwiadem podwodnym, co niemal eliminuje z działań duże jednostki nawodne. Rozkaz ten został niejako wymuszony z polityki, gdyż sukcesy polskiego dowódcy mają zbyt duży oddźwięk, co okazało się solą w oku w stolicach aliantów.

 

 

 

Poniżej znajduje się fragment dotąd niepublikowany (uzupełnienie rok 2020, utworzony w 2005)

Nastrój na statkach konwoju do Rosji był wyśmienity! Ogromne siły eskorty wzbudzały zaufanie załóg transportowców do Królewskiej Marynarki Wojennej, a potężne krążowniki ciężkie wsparte najnowszym lotniskowcem Victorious i dwoma nieco starszymi lotniskowcami Furious i Argus tworzyły zespół zdolny pokonać wszystkich na Morzu Norweskim. Nawet na Bałtyku Kriegsmarine na tę chwilę dysponowała tylko trzema ciężkimi krążownikami, które wsparte piątką lekkich krążowników niewiele mogłyby zdziałać przeciwko siłom kontradmirała Wake-Walkera dowodzącego operacją konwojową. W ślad za jego zespołami podążał inny zespół kontradmirała Viana w składzie: London, Nigeria, Aurora i flotylla niszczycieli, zabezpieczany logistycznie przez zaopatrzeniowiec floty osłaniany miedzy innymi przez nowy polski niszczyciel Garland. Ogromny ruch zapanował na spokojnych dotąd akwenach mórz polarnych, a kontradmirał Wake-Walker czuł się pewnie w pobliżu nieprzyjacielskich baz w Norwegii i Finlandii. Wyśmienicie pracujące Intelligence potrafiło dostarczyć kompletnych informacji o przygotowaniu, a raczej nie przygotowaniu przez przeciwnika obrony przed zdecydowanym atakiem od strony morza. Dopiero w drugiej dekadzie lipca wywiad doniósł o pojawieniu się na Morzu Norweskim pierwszego okrętu dozoru radiolokacyjnego Kriegsmarine, bo te, na które polował wcześniej krążownik Nigeria z niszczycielami pod flagą kontradmirała Viana, były statkami meteorologicznymi i ich zadaniem nie była obserwacja poczynać aliantów, chociaż te zadania wykonywały niejako przy okazji pracy cywilnej. Okręty radiolokacyjne budowane były w kilku stoczniach niemieckich, ale operujący w pobliżu Norwegii był w linii jako pierwszy, bo drugi (faktyczny pierwszy) nie zdołał wyruszyć, zniszczony bombami przez polski ruch oporu w Gdyni. Dowódca operacji Dervish znał zasady użycia tego typu jednostek we flocie, ale wcale się tego nie obawiał, bo okręty radiolokacyjne mogą być groźne tylko w przypadku działania na rzecz floty morskiej lub powietrznej, ale nie wtedy, gdy zwyczajnie patrolują obszar morski i prowadzą tylko obserwację przeciwnika. Kontradmirał Wake-Walker miał nawet nadzieje na upolowanie tego okrętu, a do tego dysponował na Suffolku specjalnym urządzeniem do wykrycia jego obecności z wielkiego dystansu, zaś wszyscy dowódcy alianccy zostali uczuleni na możliwość znalezienia się pod obserwacją radarową na morzu. Sekcje deszyfrażu i radionamierzania admiralicji zostały ukierunkowane na obszar północny, a specjalne środki podjęte przez wywiad morski miały doprowadzić do unicestwienia groźnego obserwatora u przeciwnika. Komandor porucznik Kieniewicz rozważał inny problem związany z pojawieniem się okrętu dozoru radiolokacyjnego Kriegsmarine. Royal Navy miała całe tabuny takich jednostek z bardzo prozaicznego powodu – niemal każdy większy okręt otrzymywał w tym czasie radiolokator i mógł pełnić dozór zwany radiolokacyjnym. W swoich bitwach z Mainzem komandor mógł przekonać się, że nieprzyjacielski lekki krążownik dysponuje dość dobrym radarem i potrafi z niego skutecznie korzystać w walce artyleryjskiej na wielkim dystansie przy dość ograniczonej widoczności. Specjalny dozorowiec raczej powinien być jednostka nastawioną na wykrywanie samolotów, bo te można dostrzec za pomocą prostoliniowych fal radiowych daleko ponad linia horyzontu. Okręty poruszające się na styku wody i powietrza znajdują się znacznie niżej, więc były odpowiednio trudniejsze do odkrycia na dużym dystansie. Niejeden raz operator znakomitego radaru obserwacyjnego meldował echa okrętów widoczne dopiero na niewielkim dystansie, na przykład okręt podwodny typu M dał echo dopiero w odległości trzynastu kabli od Wodnika, na szczęście była to własna Malutka, a wszystko odbywało się w ramach nielicznych ćwiczeń morskich, jakie zdążono przeprowadzić wraz z Flotą Północną na jej poligonie morskim obok przylądka Kanin, zaś z kolei lecące wysoko bombowce floty dawały echa radarowe nawet spoza teoretycznego zasięgu aparatury! W Szkocji pokazano Kieniewiczowi stację naprowadzania myśliwców, zwaną na okrętach Royal Navy kabiną lotniczą. Specjalny system namierzania z użyciem radiolokatorów pozwalał okrętowi kierować pracą lotnictwa wokół i chyba do tego użyją Niemcy swoich dozorowców dozoru radiowego. Polowanie na dozorowiec można było uznać jednak za lekką przesadę i dowódca Wodnika nie zamierzał się przyłączać do takiej awantury. Kieniewicz zamierzał przymknąć oko na robienie z dozorowca czynnika operacyjno-taktycznego, ale najtrudniej wyjaśnić to Rosjanom. Kontradmirał Gołowko nie uwierzył w proste tłumaczenie i zarzucił komandorowi ukrycie prawdy, bo trudno mu było pojąć przewrażliwienie Anglików na tle przewagi w dziedzinie technicznych środków obserwacji. Dlatego komandorowi porucznikowi Kieniewiczowi ulgę sprawiło opuszczenie portu i wyjście w morze na spotkanie konwoju z Wielkiej Brytanii.

 

 

 

 

Grupka

polskich dyplomatów została ściągnięta do Londynu w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku Niemal z marszu zaangażowano ich w rozległy temat stosunków z Rosją Radziecką, a dla wytrawnych polityków, jakich nie brakowało w tym zespole, był to znakomity sygnał na zmianę stosunku Rządu do niemal wrogiego im państwa. Obojętne milczenie i zimny dystans wobec Rosji zmienił zabarwienie, a wykłady i seminaria zapoznawały dyplomatów z życiem codziennym obywateli tego wielkiego państwa, zaś w ogólnych zarysach nakreślony został też rosyjski stosunek do polityki i sposób jej sprawowania przez tamtejszych oficjeli. Przed upływem pierwszej dekady maja ogłoszono dyplomatom termin… wyruszenia do Rosji z misją utworzenia placówki dyplomatycznej. Ostrożny jak zwykle Rząd, uzależnił ich wyjazd od momentu wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej, który według dostarczanych przez wywiad danych, jako pierwszy termin podawał piętnasty maja, ale wywiadowcy od razu zastrzegali, że Hitler nigdy nie dotrzymywał pierwotnych terminów głównie ze względów taktycznych. Zwracał uwagę fakt, że mimo oficjalnego sojuszu Rzeszy Niemieckiej i Rosji Radzieckiej wywiady meldowały z wielka pewnością datę wybuchu wojny, a nie ewentualnej wojny. Tylko pewne i potwierdzone stuprocentowo informacje mogły być podstawą tak zdecydowanych raportów wywiadowczych. Dyplomaci na zorganizowanym kursie wiele dowiedzieli się o przedwojennym sąsiedzie Polski, gdyż nie kryto przed nimi niemal niczego, co nawet wywołało początkowo zdziwienie, ale szef MSZ uzasadnił krótko te postępowanie, mieli iść z misją do bardzo problematycznego sojusznika i im więcej się dowiedzą, tym łatwiej będzie utrzymać się w Rosji na placówce, bo minister zapewniał, że będą celem bezustannych prowokacji „kontrrewolucyjnych”. Zapowiedział także przy okazji spotkania z dyplomatami o skorzystaniu z najkrótszej drogi morskiej do Archangielska przez część personelu ambasady, a dla zmylenia agentów niemieckich, będzie wiózł ich statek z linii południowoafrykańskiej. Oprócz ich statku udział w operacji konwojowej wezmą trzy inne transportowce morskie wraz z następną trójką przeznaczoną do Murmańska, a wbrew zwyczajom admiralicji dane te są dostępne na długo przed planowaną operacją. Anglicy nie mieli jednak podstaw do niepokoju, bo wszystko zależało od przebiegu zdarzeń na Wschodzie, a ingerencja Abwehry raczej była nierealna w tych warunkach. Zresztą trochę wszystkim zależało na tak zwanych niedyskrecjach, aby świat dowiedział się możliwie dużo o nowym teatrze wojennym oraz reakcji aliantów na ten nieoczekiwany prezent. Przygotowany do ich przetransportowania statek tkwił w Liverpoolu i czekał na swoich pasażerów. Jednak pewne poczynania admiralicji niemieckiej zaniepokoiły Anglików i postanowili Oni wysłać wcześniejszy rekonesans trasy konwoju, a przeprowadzić miały go pięć transportowców z towarem dla wojsk rosyjskich, jako ubezpieczenie wyruszał jeden lekki krążownik, ale działał on niezależnie od płynących statków i kto wie, czy zdążyłby na czas z pomocą w razie ataku nieprzyjaciela na transportowce. Operacja wstępna odbyła się pomyślnie i w połowie lipca 1941 roku przyszła kolej na wyruszenie konwoju. W tym przypadku nie było mowy o jakiś eksperymentach z osłoną lekkiego krążownika i siedem statków chronił od razu lotniskowiec Argus cały zastawiony myśliwcami Hurricane i dziesięć niszczycieli, z tego trzy uparcie wciąż chodziły za lotniskowcem, gdzie by się nie ruszył, a pod Islandią zjawiły się jeszcze dwa lotniskowce znacznie większe od Argusa, dwa potężne ciężkie krążowniki i kolejna flotylla niszczycieli jako zespół osłony. Potęga Brytyjskiej Marynarki Wojennej i Królewskich Sił Powietrznych gwarantowały spokój statkom i okrętom konwoju do Rosji.

 

 

 

Rozkaz włączający zespół Wodnika do operacji oceanicznej Dervish komandor porucznik Kieniewicz wydał z wewnętrznym oporem, gdyż po raz ostatni eskadra opuszcza Polarnoje w pierwotnym składzie. Okrętem wytycznym tym razem był holenderski niszczyciel Gouden Leeuw, dziesięć kabli za jego rufą płynął Wodnik oddalony dziewięć kabli od Sumatry, za której rufą  na dystansie sześciu kabli znajdował się Sleipner, jako okręt zamykający linię floty. Lewe skrzydło formacji ubezpieczały Spetsai i Sierdyty, a na prawym znajdował się Van Evijk. Przybyły z Floty Bałtyckiej niszczyciel po raz pierwszy wyruszył we wspólnej misji bojowej z okrętami alianckimi. Dowództwo rosyjskie dotrzymało słowa i dyon niszczycieli z Floty Bałtyckiej został wcielony do eskadry mieszanej, jak zaczęto coraz częściej zwać małą flotę komandora porucznika Kieniewicza. Sam zainteresowany dobrze pamiętał zdumienie kontradmirał Gołowki, gdy przyszedł sygnał o planowanym włączeniu krążowników London i Adwenture do sił Morza Polarnego, a równo z nimi przybywa jeszcze jeden krążownik – Askold z Floty Czarnomorskiej, okręt określany przez fachowców mianem półciężkiego z powodu kalibru głównego sto osiemdziesiąt milimetrów, a te pół wynikało z liczby tych dział – w czterech wieżach zamknięte były również cztery działa. Kieniewicz dobrze wiedział o przyczynach przebudowy dwóch okrętów typu Swietłana w taki sposób i znał ich bolączki, dlatego wolałby na partnera w zespole nowoczesną jednostkę typu Kirov, ale nie miał wpływu na decyzje Rosjan. Jeżeli Oni wolą ganiać swój okręt po Atlantyku i wypełniać podrzędne zadania dalekiej blokady morskiej, trzeba było się z tym faktem pogodzić. Z kolei kontradmirał Gołowko patrzył na te sprawy innym okiem, gdyż on jest dowódcą obszaru morskiego i nieoczekiwany zlot dwóch eskadr krążowniczych w jego bazach może sugerować tylko dodatkowe kłopoty. Baza Polarny w sumie nie jest nawet gotowa do stałego postoju Wodnika i Sumatry, a tu przyszło przygotować się na cztery krążowniki (na wodach polarnych w tym czasie będą jeszcze dwie eskadry krążownicze Royal Navy z lotniskowcami, które w razie kłopotów też mogą zjawić się w Zatoce Kolskiej). Na szczęście dla infrastruktury portowej Zatoki, Kieniewicz odsyła do Anglii część swoich sił, co wydatnie zmniejszy obciążenie bazy, eskorta konwoju, która ma zawinąć do Sewieromorska liczy sześć niszczycieli, Adwenture Polak liczy niemal jak niszczyciel floty, co też odpowiednio zmniejsza wymagania logistyczne, więc problemy będą odpowiednio stonowane do aktualnej sytuacji. Gdy okręty opuszczały bazę, zamknięty w swoim nowoczesnym schronie na terenie bazy Polarny kontradmirał Gołowko rozmyślał nad zmiennością losu, bo Kieniewicz gładko przeszedł nad problemem nagłego rozrostu swojej eskadry i oprócz Wodnika zatrzymał tylko grecki niszczyciel do pomocy. Honorowo nastawiony Ludowy Komisariat Floty (admiralicja rosyjska) odmówił jego propozycji oddania niszczycieli Sierdyty, Gniewny i Smieły flotylli niszczycieli Floty Północnej, czyli pod jego komendę, a z sobie tylko znanych powodów Moskwa pragnęła utrzymać przy życiu niemal martwy tytuł alianckiej grupy bojowej. Z drugiej strony Kieniewicz proponował, żeby jego zwierzchnikiem operacyjnym został kontradmirał Szaube dowodzący ciężkim krążownikiem Askold, gdyż tym sposobem mieszana eskadra zyskałaby oficera flagowego w randze admiralskiej. Dlatego nie dziwił specjalnie opór Polaków przed udziałem w operacji Dervish, która tak wiele zmienia na Dalekiej Północy. Oddanie Londona pod swoje dowództwo Kieniewicz uznał za dokładne zaprzeczenie dotychczasowej praktyki admiralicji brytyjskiej, gdyż dotąd młodszy stopniem oficer nieanglik nigdy nie stał nad starszym kolega z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej. Dowódca Wodnika ujawnił Gołowce kulisy przysłania go na stanowisku starszego oficera morskiego do Murmańska, ale o zmianie poglądów admirał Pounda nie wiedział. Korzystający ze swoich źródeł kontradmirał wiedział jednak znacznie więcej na ten temat, ale nie mógł nic ujawnić Kieniewiczowi ze względu na bezpieczeństwo agentów wciąż jednak operujących na terenie Wielkiej Brytanii, bo w tej grze obydwaj nie mogli sobie pozwolić na otwartość. Anglicy niejednokrotnie udowadniali, że każdy sojusz z aliantami ma dla nich znaczenie tylko w przypadku ewidentnych korzyści, a nawet najszybciej działające drogi łączności miedzy Anglikami, a Francuzami na przykład nie przeszkodziły tak spektakularnym widowiskom, jak Mers-el-Kebir i Dakar. Ściśle związani z Wielką Brytanią Polacy mieli dość nieufny stosunek do Wyspiarzy, a co dopiero Rosjanie, dodatkowo obydwaj nie mogli odsłonić swoich kart, aby nie podpaść pod paragraf o zdradzie. Z tych powodów Gołowko wiedział więcej o tym, co się dzieje w Londynie niż Kieniewicz, zaś ten z kolei wiedział więcej o planach… Moskwy. Pozornie takie ukierunkowanie było błędem obydwu dowódców, ale wynikało ono z charakteru ich zadań, bo gdyby na miejscu komandora porucznika Kieniewicza znajdował się oficer o ślepo posuniętej lojalności, nie doszłoby prawdopodobnie do tak ścisłej współpracy flot. Doświadczony paroma latami walki Kieniewicz dobrze wiedział, jak zwyciężać w walce z Kriegsmarine, bo jej dowódcy przegrywali tylko przy napotkaniu zwartych sił alianckich, a wobec takiego przeciwnika nie było miejsca na odrębność i próżne czekanie. Daleka Północ dokładała do tego warunki atmosferyczne ułatwiające zaskoczenie, a marynarze niemieccy byli mistrzami w taktyce niespodziewanych, błyskotliwych ataków morskich, czego skutecznie dowodziła historia zniszczonego konwoju do Jokangi. Dlatego należało uczynić wszystko, aby cenny konwój dotarł do portów rosyjskich na Dalekiej Północy, a potężna eskorta Brytyjskiej Marynarki potrzebowała pomocy Floty Północnej dla wykonania tego zadania, wbrew pozorom wcale niełatwego. Kontradmirał Gołowko nawet zazdrościł Kieniewiczowi, że może osobiście wziąć udział w działaniach na morzu, bo sam musiał pozostać na brzegu i jego niepokój był tym większy.

 

 

 

 

Lotnictwo

zaokrętowane i silna eskorta kilku zespołów Floty Królewskiej wymiotły niemieckie siły morskie i lotnicze z akwenu Morza Norweskiego. Cały rejs transportowcom upływał w spokoju, bo żaden okręt, ani samolot nie zakłóciły ruchu statków, a dla polskich dyplomatów największym zaskoczeniem był skład eskadry witającej konwój w strefie panowania rosyjskiego, bo na jej czele płynął pod polską banderą krążownik lekki Wodnik! Z chwilą pojawienia się tej eskadry nastąpiły przetasowania w konwoju, część okrętów grupy przyprowadzonej przez Wodnika dołączyła do Argusa, a tylko trzy z przybyłych objęły straż nad konwojem. Wiwatujące załogi witały polski okręt pod proporczykiem dowódcy zespołu, a razem z nim do eskorty dołączał nowoczesny niszczyciel rosyjski i drugi niszczyciel pod banderą… Grecji. Niektórym obiło się o uszy, że Marynarka Królewska wysłała do Murmańska eskadrę, ale nikt nie wiedział, że w takim składzie! Wielki krążownik rosyjski Askold płynący z nimi od Islandii zameldował swoje przybycie polskiemu dowódcy, co świadczy o tym, że właśnie Wodnik reprezentuje Flotę Północną ZSRR, co było zaskoczeniem nawet dla angielskich dyplomatów też płynących wraz z polskimi do Archangielska. Najbardziej zdumienie rozbawiło kapitana transportowca, który widok procedur morskich skwitował zgrabnym polskim powiedzeniem: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.” mając na myśli wszechobecność polskiej floty. Wcześniej przy konwoju pojawiła się na krótko grupa bojowa okrętów alianckich kontradmirała Viana, w której składzie znajdował się polski niszczyciel Garland, a dalej spotyka ich znacznie większy od niszczyciela lekki krążownik też polskiej bandery. Przybyłe z Islandii wraz z konwojem krążownik Askold, niszczyciele Odessa i Novgorod wraz z trójką Wodnika utworzyły zewnętrzny krąg osłony konwoju. Przeciwnik jednak przespał konwój, bo do miejsca rozdzielenie go na grupy archangielską i murmańską nie próbował ataków.

 

 

 

 

 

 

London, Adwenture i trzy wielkie transportowce zmierzały do Murmańska i komandor porucznik Kieniewicz otrzymał zadanie bezpiecznego doprowadzenia ich do portu docelowego. Oprócz swoich trzech okrętów dostał do pomocy nowoprzybyłe z Floty Czarnomorskiej, a nie było czasu na wysyłanie oficera z rozkazami dla dowódcy Askolda, więc komandor poprowadził Wodnika do jego burty i specjalną wyrzutnią wystrzelił na jego pokład rozkazy dowódcy floty. Mogło to się nie podobać Rosjaninowi w stopniu kontradmirała, ale na mocy tych rozkazów przechodził pod dowództwo Wodnika, gdyż sztab Floty Północnej argumentował tę decyzję brakiem doświadczenia w rejonach polarno morskich przybyłych z Morza Czarnego załóg okrętowych. Wiele czasu upłynie, zanim sytuacja ulegnie zmianie i sam Gołowko przyznał, że niechętnie zdjąłby z ramion Kieniewicza brzemię dowodzenia eskadrą. W ostatnim gorącym ze względu na sytuację wojenną miesiącu Polak wielokrotnie udowadniał trafność wytypowania go z misją morską do Murmańska. Chociaż to wydawało się dziwne, nawet winą za utratę mini konwoju do Jokangi obarczono dowódcę dywizjonu holenderskiego, gdyż szczegółowe dochodzenie admiralicji wykazało, że zlekceważył on wskazówki Kieniewicza i był zwyczajnie za daleko w momencie najścia niszczycieli VI Flotylli Kriegsmarine na konwój. Jedynie dobra postawa rosyjskiego dozorowca, pozwoliła mu uratować przypadkowo drugi transportowiec za cenę jednak własnej zagłady. Kontradmirał Gołowko pierwszy został poinformowany o decyzji odwołania holenderskiej grupy okrętów, a na wniosek Kieniewicza odpływa z nimi też Sleipner. Torpedowiec nie nadaje się nautycznie do eskadry, a współpraca z odpowiednikami z Floty Północnej nie szła mu najlepiej. Korzystając ze specjalnym uprawnień, w jakie wyposażeni byli dowódcy ekspedycji Wodnika, porucznik Jagge starał się sam o wyłączenie jednostki z działań, a komandor porucznik Kieniewicz uznał w tej sytuacji racje Norwega i doszedł do wniosku, że można go odesłać. Admiralicja norweska ocknęła się w ostatniej chwili i próbowała coś zmienić, ale decyzja starszego oficera morskiego znalazła już posłuch u admirała Pounda i Sleipner otrzymał rozkaz wzmocnienia eskorty lotniskowca Argus wraz z okrętami holenderskimi, odpowiadając jednocześnie dowództwu morskiemu Norwegów, że komandor porucznik Kieniewicz nie może kierować się w pracy floty na tak niebezpiecznym nautycznie akwenie jedynie względami politycznymi, bo załoga torpedowca pada ze zmęczenia po żegludze na otwartym morzu.

 

 

 

Sztab admirała Oceanu Lodowatego otrzymał cały szereg danych wywiadowczych o wielkiej operacji wojennej Królewskiej Marynarki Wojennej. Anglicy za jednym zamachem przesyłają niewielki konwój do Północnej Rosji, wykonują atak na bazy norweskie i fińskie, a także równolegle penetrują Wyspy Spitsbergenu. Operująca z Polarnoje eskadra brytyjska przejmuje osłonę konwoju na wodach podlegających Flocie Północnej, a wywiad morski wiedział o próbie wysłania eskadry krążowników rosyjskich do osłony konwoju i został podjęte odpowiednie działanie, aby je zająć gdzie indziej. W tym celu obydwa u-booty wyruszyły do Cieśniny Jugorskij Szar i podjęły działania demonstracyjne, a słabo przygotowani na tym akwenie Rosjanie połknęli haczyk i ich flota swoimi wszystkimi niemal siłami przystąpiła do kontrakcji. Okręty przeznaczone do eskorty konwoju oceanicznego odpadły z akcji, a właśnie takiej sytuacji potrzebowały Mainz i Ilmarinen II, oprócz tych okrętów do akcji przystąpią flotylla niszczycieli i lotnictwo, zaś celem tych sił jest konwój kierujący się do Murmańska w strefie odpowiedzialności rosyjskiej, o której wiadomo było nawet bez danych wywiadu morskiego na podstawie interpretacji mapy akwenów przyległych do Fiordu Kola. Na dowódcę operacji wyznaczony został komandor Schulze-Hinrichs, który doskonale spisywał się w dotychczasowych działaniach, któremu admirał Oceanu Lodowatego uprzytomnił, że natarcie na grupę Wodnika chroniącą konwój i stawiacz min może zostać odparte, ale z próby nie należy rezygnować, bo zawsze istnieje możliwość popełnienia błędu przez przeciwnika i uzyskanie sukcesu. Drugim elementem decyzji admirała był nacisk ze strony Kierownictwa Wojny Morskiej, które oczekiwał sukcesów na Północy w warunkach względnej równowagi sił. Zajęty walką z okrętami nawodnymi polski komodor może nie mieć dość sił do odparcia nalotów i bombowce maja w tej sytuacji realna szansę na odniesienie sukcesu. Rosyjskie myśliwce mogą im utrudnić zadanie, dlatego pomyślano tez o nich w trakcie montowania uderzenia na konwój brytyjski. Specjalne grupy myśliwsko-bombowe otrzymały zadanie wciągnięcia ich w walkę powietrzna nad lądem. Sztaby morskie i lotnicze mocno pracowały nad synchronizacją działań lotnictwa i floty, a zadanie utrudniała konieczność współpracy z Finami z powodu Ich braku zgrania z niemieckimi zespołami, dodatkowo bariery językowe utrudniały współdziałanie mimo dobrej woli sojusznika. Ostatecznie jednak wszystkie jednostki wyruszyły na czas i sztabom pozostało w pewnym niepokojem oczekiwanie na meldunki z akwenów walki.

 

 

 

 

 

 

Komandor porucznik Kieniewicz z niedowierzaniem przyjął blankiet sygnału o wyruszeniu floty nieprzyjacielskiej z bazy. Zachodziły dwie możliwości, albo nie rozpoznano faktycznej siły jego eskadry po wzmocnieniu przybyłymi okrętami, albo przeciwnik uzyskał bardzo silne wsparcie i uzupełnienie sił. Seydlitz lub Lützow mogły ośmielić sztab niemiecki do próby zaatakowania konwoju brytyjskiego. Oczywiście London mógł z łatwością odeprzeć taki atak wsparty przez Askolda i Wodnika, a dodatkowo ich obronę mogą wesprzeć grupy lotnicze Victoriousa i dwóch pozostałych lotniskowców. Dowódca eskadry alianckiej uznał posunięcie przeciwnika za ewidentny błąd i doszedł do wniosku, że obecność Londona musiał pozostać nie zauważona, podobnie jak wymiana Sumatry na Askolda, co mimo wszystko zmienia jakościowo strukturę eskadry. Okazało się szybko, że okręty nieprzyjacielskie odważnie szły na ich spotkanie i dość szybko doszło do pierwszego kontaktu bojowego. Wysłane przez Kieniewicza jak forpoczta niszczyciele Novgorod i Odessa starły się jako pierwsze z niszczycielami niemieckimi. Zgodnie z rozkazem operacyjnym wycofały się w stronę konwoju, a przeciwnik nie naciskał i bitwa chwilowo została przerwana. Dwa kwadranse później nadpłynęły siły główne przeciwnika. Nieco zdumieni obserwatorzy zameldowali dwa krążowniki i siedem niszczycieli, a Kieniewicz wyprowadził im na spotkanie Wodnika z Askoldem oraz dwa niszczyciele forpoczty Odessę i Novgorod, zaś London, Adwenture, Sierdyty i Spetsai pozostawiając przy transportowcach konwoju. Dowódca niemiecki zachował podstawową czujność i rozpoczął pojedynek artyleryjski na maksymalnej donośności dział krążowników! Oczywiście Wodnik i Askold nie pozostały dłużne i od razu odpowiedziały na ostrzał, po której konsternacja przeciwnika była aż nadto widoczna. Prące do starcia niszczyciele VI Flotylli Niszczycieli zawróciły natychmiast pod ochronny puklerz artylerii krążowników, a te zrezygnowały z redukowania dystansu walki artyleryjskiej. Komandor porucznik Kieniewicz nie oczekiwał, że cztery lufy kalibru sto osiemdziesiąt milimetrów kalibru głównego Askolda spotkają się z takim respektem. Obecność ciężkiego krążownika bandery rosyjskiej w jego eskadrze zaskoczyła wyraźnie dowódcę niemieckiego, a co by się stało, gdyby zamiast Askolda odezwał się London? Jeżeli przeciwnik nie ma informacji o Askoldzie, to o tym drugim też nie może wiedzieć. Komandor przyznał sam przed sobą, że nigdy eskadrą lekką nie atakowałby eskadry ciężkiej. Wywiady morskie Niemców i Finów nie popisały się w tym przypadku sprawnością i dowódca eskadry nieprzyjacielskiej najwyraźniej spodziewał się eskadry Wodnika w starym składzie… i mimo wszystko kontynuował pojedynek artyleryjski na dużym dystansie. Precyzyjni jak zwykle artylerzyści niemieccy zmusili bardzo szybko Wodnika do energicznych uników, zresztą Mainz też rozpoczął zygzak artyleryjski. Za to Askold w udany sposób rozpoczął swoją pierwszą walkę na Dalekiej Północy, trafiając Ilmarinen II w trzeciej salwie! Zaskarbiając tym trafieniem zaufanie sojusznika, gdyż komandor porucznik Kieniewicz mógł naocznie przekonać się, że brak doświadczenia wojennego nie przeszkodził załodze rosyjskiego krążownika w dobrym strzelaniu. Ilmarinen II dymił kilka minut z trafionego miejsca, ale ostrzału nie przerwał i zmusił Askolda do uników, a rosnąca powoli odległość od przeciwników powodowała coraz wolniejsze tempo wystrzeliwanych salw. Na wielkim dystansie nawet nakrycia celu zdarzały się jedynie sporadycznie. W trzydziestej drugiej minucie pojedynku artyleryjskiego krążowników na konwój do Murmańska natarły bombowce fińskie. Sześć myśliwców Iłowik z lotnisk rosyjskich próbowało powstrzymać nalot, ale nie dały one rady zatrzymać dużej grupy bombowej. Lekkie bombowce dość łatwo uwolniły się od ich ataków i przystąpiły do nalotów na statki. Przezornie pozostawione przy konwoju niszczyciele bardzo utrudniły lotnikom wejście na kurs bojowy, a jeżeli nawet już go osiągnęli, to wytrwanie na nim okazało się bardzo trudne z powodu Adventure i Londona. Obydwa krążowniki miały bardzo silne uzbrojenie przeciwlotnicze, co bardzo skutecznie zniechęcało Finów do przesadnej precyzji i determinacji w nalotach. Ich nalot uświadomił dowódcy eskadry przeciwnika, że w konwoju są jeszcze dwa ciężkie okręty i niszczyciele, wobec takich sił zatrąbił on na odwrót. Komandor porucznik Kieniewicz żałował, że ma związane ręce przez obecność konwoju, bo gdyby eskadra Floty Północnej była wraz z nimi, mógłby pogonić trochę kota przeciwnikowi. Dodatkowo meldunki ze sztabu Floty donosiły o wzmożonym ruchu bombowców nieprzyjacielskich, co mogło grozić masowym nalotem na konwój, dlatego też zapchany minami Adwenture i pełniący funkcję salonki dyplomatycznej London nie mogły zostać opuszczone wobec takiej perspektywy, a komandor zmuszony był dać rozkaz powrotu do konwoju.

 

 

 

 

 

Sztukasy były bardzo przydatne do ataków na linie wojsk rosyjskich i armia chętnie korzystała z ich usług, widząc nieoczekiwanie duża skuteczność tej formy nalotów. Żołnierze rzadko natrafiali na większy opór po zrzuceniu bomb przez nurkowce, ale ich skuteczność zależała od silnej osłony samolotów myśliwskich. Messerschmity robiły wszystko, żeby załogi sztukasów miały pełne pole do popisu więc broniły je przed myśliwcami rosyjskimi i atakowały z lotu koszącego anemiczna obronę przeciwlotniczą pułków XIV Armii Rosyjskiej. Sztaby morskie domagały się bezskutecznie wysyłania tych świetnych bombowców do operacji morskich na które je przygotowywano, ale nie mogły uzyskać na to zgody i dopiero pojawienie się konwoju brytyjskiego zmieniło sytuację. Frachtowce wiozły strategiczne ładunki i marynarka uzyskała zgodę na pierwszy rajd morski nurkowców, jako cel ataku wyznaczono im grupę statków kierującą się na port murmański. Informacja lotnictwa fińskiego określała liczebność konwoju na trzy transportowce osłaniane przez krążownik pomocniczy, duży stawiacz min i dwa niszczyciele. Finowie wskazywali na twardą obronę konwoju i niebezpieczną aktywność myśliwców przeciwnika utrudniających istotnie dojście do pozycji bojowej. Lotnicy niemieccy dość pobłażliwie przyjęli ostrzeżenia sojuszników, gdyż w swoim doświadczeniu mieli już podobną sytuację na Morzu Śródziemnym, gdzie włoscy lotnicy również odczuwali respekt przed siłą ognia Anglików, a niemieccy lotnicy bez specjalnego trudu ograniczyli działania Floty Śródziemnomorskiej. Nawet cała ówczesna flota admirała Cunninghama nie była w stanie odeprzeć zmasowanego nalotu, więc cztery okręty eskorty pod Murmańskiem nie powinny stanowić problemu dla pułku bombowców nurkujących wspartych kilkoma maszynami horyzontalnymi, a dodatkowa trójka samolotów torpedowych ułatwi operację dwóm pozostałym grupom. Meldunek o myśliwcach alianckich jedynie spowodował przydzielenie własnej osłony lotniczej złożonej z eskadry Me – 110 i drugiej z samolotów myśliwskich Me – 109. W takcie odprawy przedoperacyjnej lotników oficer operacyjny otrzymał meldunek o obecności myśliwców morskich w konwoju, co potwierdziło podejrzenia sztabów, że oprócz dwóch nacierających na ich porty lotniskowców Anglicy mają jeszcze jedne pływające lotnisko. Ostrzeżenia Finów potwierdził dowódca operacji morskiej, informując o przybyciu ciężkiego krążownika Floty Czerwonej na Daleką Północ i jego udziale w bitwie morskiej. Komandor Schulze-Hinrichs zmuszony został do odwrotu i dalsze cztery okręty mogą wzmocnić obronę konwoju murmańskiego, a tak radykalna zmiana sytuacji zmusiła dowództwo lotnicze do innego podejścia do zadań lotników. Na pewno trzy frachtowce mogą być niezwykle trudnym do zaatakowania celem w otoczeniu czterech krążowników i czterech niszczycieli, gdyż z tak silną eskortą na Morzu Śródziemnym konwoje bez problemu odpierały wszelkie ataki. Dlatego żeby dolecieć do transportowców należy uczynić wyłom w ochronnym puklerzu eskorty. Atak lotniczy najlepiej przeprowadzić z namiarów wschodnich, gdyż istnieje szansa, że dowódcy alianccy uznają kierunek wschodni za mało prawdopodobny jako namiar nalotu z prostej przyczyny, z niego nadlatują własne samoloty. W podobny sposób udało się kiedyś zniszczyć eskadrę krążowników brytyjskich na wodach greckich, bo tamci dowódcy byli pewni swojej bezkarności w teoretycznie chronionym akwenie i utracili swoje okręty.

 

 

 

 

 

 

Dla komandora porucznika Kieniewicza poważnym problemem było podjęcie decyzji o ustawieniu floty wobec spodziewanego nalotu niemieckiego na konwój. Sztab dowódcy okrętu ocenił, że podejścia wschodnie i północne go transportowców powinny być w miarę bezpieczne  i można tam spokojnie umieścić Adwenture i Londona. Komandor za stawiacza min proponował wykorzystanie atutu wielkiej szybkości jego jednostki i szybki marsz do Polarnego. Dodatkowym argumentem przeciwko jego dalszemu pozostawaniu w konwoju wskazywał na zagrożenie wybuchem napchanego po brzegi minami okrętu i związane z tym zagrożenie dla statków. Siła niszczycielska trzystu min magnetycznych nowego typu istotnie była ogromna, a ich niby absolutne zabezpieczenie przed niepożądanym wybuchem zawiodły parę razy. Kieniewicz odmówił dowódcy krążownika minowego, bo samotny cel nie był na pewno szybszy od samolotu, a w razie trafienia na celownik przeciwnika miał sam mniejsze szanse na przeżycie, rozkaz operacyjny wyraźnie zaś określał strategiczne znaczenie ładunku min Adwenture. Podobnie rzecz miała się z Londonem, który u brzegów Wysp Brytyjskich został zaatakowany przez uboota w tej misji, co skutecznie wybiło z głowy niektórych strategów dzikie myśli o samotnym rajdzie ciężkiego krążownika do Rosji. Dlatego też Kieniewicz musiał wybrać dla tych okrętów najbezpieczniejsze stacje w pierścieniu osłony konwoju. Znana mu taktyka lotnictwa niemieckiego w nalotach morskich opierała się na rozerwaniu łańcucha eskorty i szturmu do środka konwoju takim wyłomem, zresztą w warunkach silnej osłony morskiej i wsparcia jej własnymi myśliwcami morskimi nie można było uczynić nic sensowniejszego. Do Kieniewicza należało określenie najbardziej prawdopodobnego namiaru nalotu, a on swoje przeczucie skonkretyzował po przedstawieniu opinii własnego sztabu. Taktycy z Wodnika uważali, że kierunek wschodni jest najbezpieczniejszy i przeciwnik zapewne wokół tego przekonania uwije swój plan nalotów. Oficer operacyjny Luftwaffe może oczekiwać z tego namiaru słabej osłony, gdyż dotarcie na te stacje powoduje wydłużenie czasu lotu bombowców, więc kierunek powinien być brany pod uwagę jako ostatni, na czym można oprzeć chytry plan, a komandor porucznik Kieniewicz postanowił właśnie tam umieścić najsilniej obdarzone bronią przeciwlotniczą okręty. Były to Wodnik, Askold i Spetsai ze swoją uniwersalną artylerią, okręty mające największe możliwości zwalczania samolotów zgodnie z logiką obejmują najbardziej zagrożone nalotem skrzydło konwoju, a pozostała piątka okrętów eskorty zabezpiecza pozostałe kierunki. Zgodnie z oczekiwaniami bombowce Luftwaffe nadleciały z południa, wykonując rozkaz dowódcy eskadry Sierdyty obecny na zachodniej flance osłony przywitał je swoim nowoczesnym kalibrem głównym spoza zasięgu donośności. Przed wyjściem na morze do osłony konwoju Dervish kontradmirał Gołowko poinformował w końcu Kieniewicza o niezwykłych właściwościach głównego kalibru Sierdytego i mógł on tę wiedzę bez skrępowania wykorzystać w walce. Anglicy oczywiście zdziwili się tym strzelaniem w wykonaniu rosyjskiego niszczyciela, ale nie było czasu na uświadamianie im wartości nowej broni radzieckiej, zresztą Kieniewicz wiedział wiele więcej o tych działach niż przekazał mu Gołowko, dzięki czemu mógł wydać dowódcy niszczyciela taki rozkaz, który do minimum ograniczył ryzyko rozsadzenia luf przez zastosowaną do walki przeciwlotniczej specjalną amunicję. Żeby uzyskać daleki i celny lot pocisku Rosjanie zastosowali znacznie zwiększony ładunek miotający, co oczywiście rozgrzewa mocno lufy i powoduje rozszerzenie materiału z którego jest ona wykonana, a w efekcie tego dochodzi do zmniejszenia średnicy lufy i klinowania pocisku, którego skutki nietrudno przewidzieć przy intensywnym ostrzale. Jednak strzelanie salwami z określonym tempem i tworzenie tym sposobem zapory ogniowej nie powodowało skutków ubocznych, a w tym konkretnym wypadku bombowce dały się oszukać i skierowały się do szturmu na wschodnie skrzydło konwoju morskiego. Gdy Wodnik, Askold i Spetsai użyły całej swojej siły ognia, było za późno na odwrót, tym bardziej, że chmara Hurricanów siedziała bombowcom na ogonie. Straż wschodnia przeżywała wiele ciężkich chwil pod nalotem, ale ostatecznie atak lotniczy został odparty bez strat. Po raz pierwszy Luftwaffe zastosowała na Północy nalot zmasowany i poniosła klęskę, gdyż intuicja dowódcy eskadry oraz dobra współpraca lotnictwa myśliwskiego z Murmańska pozwoliły na bezpieczne doprowadzenie konwoju do portu w Sewieromorsku. W tym przypadku gratulacje dowództw wszystkich szczebli były szczere, gdyż konwój mógł zostać utracony. Propaganda wojenna przeciwnika też oddała im cześć na swój sposób, stwierdzając udział trzech lotniskowców, czterech krążowników i dwudziestu niszczycieli w bitwie opodal Zatoki Kola. Komandor porucznik Kieniewicz przy tej okazji został okrzyknięty piratem Morza Barentsa i przyrównany do „zbrodniczej” misji niszczyciela Błyskawica polującego na ludzi pod Narwikiem, otrzymał też zapewnienie,  że flota i lotnictwo niemieckie i fińskie zrobią wszystko, aby jego „piracki” proceder przerwać raz na zawsze. Odpowiedzią na walkę propagandową były London, Adventure i trzy wielkie statki transportowe stojące bezpiecznie na kotwicach w Polarnym i Sewieromorsku.

ORP Błyskawica

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Publikowany w roku 2005 rozdział pod tytułem – Wodnik na Morzu Barentsa w 1941 roku – W Polarnym, rozdział III, W obronie arktycznych konwojów.

Dodaj komentarz